Capitain Marvel – Not That Kind of Movie

Kapitan Marvel jest jednym z tych filmów, co do których opinie bardzo się różnią. Nie chodzi mi tu o standardowy wysyp mizoginistycznego szajsu („Hurr Durr! Jak oni śmieć zrobić jeden film, którego bohaterką jest kobieta! Hurr durr, komiksiarze powstańcie!”), to swoją drogą. Natomiast są dyskusje jak najbardziej normalnych ludzi o tym czy to był dobry film czy nie i dość skrajnie odmienne opinie. Dla niektórych (w tym niżej podpisanego) Brie Larson jako Carol Danvers skradła film. Dla innych była płaska i bez charyzmy. Skąd te różnice?

Cóż, mam pewną teorię. A że CM to film z dużą rolą Samuela Jacksona, to pożyczę jego cytat z innego filmu, w którym też gra dużą rolę – Kingsmen – i stwierdzę „To nie jest film tego rodzaju (co oczekujecie)”

Standardowe filmy Marvela były, w zasadzie od zawsze, filmami o jednej z dwóch linii fabularnych. Albo „od zera do bohatera”, albo – częściej – „syn marnotrawny”.

Tony Stark – miał wszystko, stracił wszystko, odzyskał wszystko, a nawet więcej. De facto trzy razy po kolei w trzech kolejnych filmach.

Stephen Strange – jak wyżej.

Black Panther – jak wyżej.

Thor – jak wyżej w pierwszym i trzecim filmie, drugi w sumie niespecjalnie miał jakąkolwiek oś jakiegokolwiek rodzaju.

Kapitan Ameryka jako jedyny z „dużych” wyrywał się z tej osi. O ile pierwszy to typowe „od zera do bohatera”, o tyle drugi i trzeci miały już nieco ciekawsze osie fabularne.

Strażnicy Galaktyki – pierwsza część to „od zera do bohatera”, druga co ciekawe „syn marnotrawny” ale dla Yondu

Avengersi 1 i 2 – czyste syn marnotrawny.


Mamy więc bardzo, bardzo powtarzalny wzorzec, z oczekiwanymi kliszami fabularnymi. Musimy pokazać bohatera(ów) zmagającego się ze swoimi wadami, cierpiącego i wrażliwego w punkcie załamania, wspinającego się ponad swoje ograniczenia i osiągającego sukces w finalnej walce z wielkim złym. Standardowa trójaktówka, bardzo przewidywalny wzorzec.

I to jest w porządku. To klisza na kliszy, ale klisze też są fajne, da się nieźle bawić oglądając kliszowy film.

Cała zabawa w tym, że Kapitan Marvel nie podąża za tym standardowym trójaktowym schematem i standardową trójaktową historią.

To nie jest trójaktówka o przekraczaniu własnych granic i stawaniu się bohaterem.

It’s not that kind of movie.

To pięcioaktówka o odkrywaniu własnej tożsamości.


Dla osób oczekujących standardowej struktury trójaktowej będzie to faktycznie zaskoczeniem i złamaniem schematu, utrudniającym cieszenie się z filmu. Bo oczekują pewnych wzorców. Nauczyli się już łączyć motywy typu „bohater ma duże wady i dostaje po głowie za te wady i to wymusza jego zmianę” z postrzeganą głębią charakterologiczną postaci. Zostali tak wychowani przez, cóż, 20 filmów pokazujących takie, a nie inne wzorce.

Tymczasem Kapitan Marvel robi coś zupełnie innego.

Vers poznajemy jako osobę już w pełni ukształtowaną. Ona swoje kryzysy już przeszła wcześniej, przed filmem, widzimy je co najwyżej we flashbackach. To dzięki nim jest teraz, przez cały film, komfortowo pewna siebie. Nie za mało, nie za dużo – wie, że wymiata i nie musi tego pokazywać.

Natomiast nie wie kim jest – i to jest jej oś fabularna. Odkrywanie kim tak naprawdę jest i kim się stała.


W efekcie tego nie ma np. w filmie typowych dla fabuły przemiany osobistej („od zera” czy „syn”) kryzysów wiary. Nie ma ani jednej sceny, w której Carol Danvers jest „fragile”, wrażliwa czy złamana. (Mikrospojler) Jedyna scena w której może się to potencjalnie zdarzyć, gdy odkrywa prawdę o Skrullach, jest natychmiast przerwana przez proste „Też jestem żołnierzem, też mam krew na rękach. To nie jest ważne, ważne jest co teraz zrobisz.” Dopiero po filmie doceniłem ten kawałek i jego znaczenie dla całej opowieści.

Dla niektórych ten brak osi „pokonywania wad” będzie czynił Carol nudniejszą postacią czy mniej charyzmatyczną – bo są już wyuczeni oczekiwać określonej osi, określonej fali empatii z bohaterem na tym etapie. Dla mnie stało się to już męcząco kliszowe i od początku pewna siebie Carol była jak powiew świeżego powietrza. Zwłaszcza, że absolutnie przez cały film jest „confident”, ale nie „cocky”. Pewna, ale nie zarozumiała – co mocno odróżnia ją od Strange’a, Starka, Quilla i Thora. Larson udało się złapać i utrzymać idealny poziom równowagi -gdyby grała odrobinę wyżej, zaczęłaby męczyć, jako kolejna klisza marvelowska. Odrobinę niżej – wypadłaby zbyt słabo. A tak wypadła absolutnie idealnie.

Co istotne, brak osi „od zera” czy „syn” nie oznacza, że fabuła nie ma wyzwań. Odkrycie kim jesteś, ustalenie własnej tożsamości, wbrew temu co mówią Ci inni, wbrew historiom jakie samemu sobie opowiadasz, może być równie interesującą historią, co pokonywanie swoich słabości. Biorąc pod uwagę popularność filmu, myślę, że dla dużej części widowni jest to coś, z czym mogą się mocno identyfikować – i z tymi widzami Kapitan zarezonuje najbardziej.

Natomiast faktycznie, dla tych oczekujących standardowej linii fabularnej Marvela… This ain’t that kind of movie.