Niedzielni Podróżnicy: Cztery dni w Berlinie
Im więcej podróżuję, tym bardziej przekonuje się, że w Polsce jest naprawdę dobrze.
Jasne, zapewne jest to skażone Warszawo-centryzmem, zdaje sobie sprawę, że prowincja w Polsce wypada dużo gorzej, niż prowincja w Niemczech. Ale jeśli porównujemy stolice, to zdecydowanie cieszę się, że mieszkam tu, gdzie mieszkam i kolejne wyjazdy jeszcze mnie do tego przekonują.
Do Niemiec wybraliśmy się ze znajomymi, samochodem z Warszawy – jeśli planujesz taki przejazd, kosz autostrady tam i z powrotem to około 180 zł (+ oczywiście paliwo). Warto też wiedzieć, że w wielu miastach w Niemczech, w tym w Berlinie, potrzebujesz specjalnej nalepki na szybie, aby móc wjechać do centrum. Nalepkę tą dostanie praktycznie każdy samochód wyprodukowany po 1993 roku, ALE trzeba znaleźć specjalną stację obsługową, aby móc ją kupić*. A stacje te nie będą raczej czynne w weekendy ani wieczorami, więc warto brać to pod uwagę planując wyjazd.
*Da się też kupić u nas, np. na Allegro, ale z duuużą przebitką. Oryginał kupisz za 5-6 euro, u nas zapłacisz 50-150 zł!
Jak to zwykle bywa, gdy jestem pasażerem w samochodzie, drogę w większości przespałem, więc nie będę mógł zbyt wiele o niej powiedzieć. Zajmijmy się samym Berlinem 🙂
Podstawowe wrażenie, z całego pobytu? Jak dobrze, że mieszkam w Warszawie. To już wiecie, jasne, ale musiałem to podkreślić.
Przede wszystkim, Berlin jest po prostu brzydki. Nie chodzi nawet o walające się wszędzie śmieci (choć takie wyjazdy pozwalają naprawdę docenić jak czysta jest Polska). Chodzi o architekturę. Niskie, przysadziste budynki wydają się po prostu ciężkie i pozbawione gracji. Dużo w tym winy socrealistycznej architektury, ale faktem jest, że obaj wielcy europejscy dyktatorzy mieli podobne gusta architektoniczne, więc stylistyka ta jest widoczna również w Berlinie zachodnim.
Doskonale widać to np. z kopuły obserwacyjnej na dachu Reichstagu. Berlin jest po prostu niemożebnie płaski. Na horyzoncie widać dosłownie kilka wieżowców i to raczej z kategorii tych małych. Wiem, mieszkając na 16-tym piętrze człowiek jest nieco rozpuszczony pod względem, ale 20-piętrowe wieżowce naprawdę nie robią wrażenia, zwłaszcza w stolicy takiego kraju, takiej gospodarki, jak Niemcy.
Nie żałuję, że byłem, ale wiem, że raczej nie wrócę do Berlina, a w każdym razie nie turystycznie…
Z hotelem zabaw bez liku
Nocleg mieliśmy w Wyndham Berlin Excelsior, położonym w okolicy berlińskiego zoo. Niestety, tuż po dotarciu okazało się, że hotel ma nadmiar gości (zapewne sprzyjały temu wycieczki niemieckich emerytów, które mijaliśmy w hallu) i zaproponował nam przenosiny do innego hotelu w pobliżu, w zamian oferując darmowy parking na czas naszego pobytu. Upewniliśmy się, że standard jest ten sam (****) i gdy miła recepcjonistka to potwierdziła, wsiedliśmy do taksówki przygotowanej przez hotel.
No cóż… Standard nie był ten sam. Oficjalnie nasz nowy hotel miał trzy gwiazdki. Nie wiem jakie są standardy w tym zakresie w Niemczech, ale w Polsce ten hotel byłby na poziomie średniej jakości… jednogwiazdkowego hotelu robotniczego. Brudne pokoje, wykładzina w plamach (co dziwne, podobnych na korytarzach i w pokojach – jakaś balanga ogólna była?), grzyb w łazience, Mark Apart Hotel to cicha tragedia (no, śniadanie było przyzwoite, w porównaniu z resztą hotelu). Wtedy chcieliśmy po prostu się odświeżyć i ruszyć na miasto, ale wieczorem wstąpiliśmy jeszcze do Excelsiora, chcąc wyjaśnić kwestię tego, jak zostaliśmy okłamani przez recepcjonistkę (która notabene łamała też prawa konsumenta, przyznam, że jestem ciekaw czy niemieckich turystów też by tak potraktowała). Tej recepcjonistki akurat nie było, był za to inny recepcjonista… który okazał się być po prostu potwornie arogancki, stosując przy tym wszystkie standardowe korpo wymówki i zagrywki typu „To ja kontroluję tę dyskusję”. (Tak, to bezpośredni cytat, do płacących klientów.)
Efekt był taki, że gdy następnego ranka wróciliśmy do hotelu, tym razem łapiąc menadżera, byliśmy dużo bardziej wkurzeni i wymagający. A trzeba przyznać, że w odróżnieniu od buca-recepcjonisty, menadżer był świetnie wyszkolony i zachowanie miał jak spod igły, doskonały przykład odpowiedniej gry statusowej, budowania kontaktu, itp. Zrobił co mógł, w końcu w ramach przeprosin zaoferował nam na ich koszt kolację w restauracji przy hotelu. Restauracja chętnie z tego skorzystała (opiszę ją jeszcze później), bo właściciel obydwu przybytków jest inny i obsługa chyba niezbyt się lubi z hotelem, więc radośnie proponowała nam najbardziej wyszukane opcje z karty…
Absurd tej sytuacji był taki, że gdyby recepcjonistka pierwotnie postawiła sprawę jasno, to może byśmy coś ponegocjowali, ale zapewne skończyłoby się na tym darmowym parkingu, który nic hotelu nie kosztował. Moglibyśmy być nieco niezadowoleni, ale przeszlibyśmy nad tym do porządku dziennego. A tak? Darmowy parking, dwa zestawy całodziennych biletów na komunikację miejską dla czterech osób, drinki przeprosinowe (gdy wieczorem pierwszego dnia ta kłamliwa recepcjonistka jednak się odnalazła i próbowała załagodzić sprawę), oraz kolacja we Franke – to wszystko zdecydowanie kosztowało hotel więcej niż zarobił na podnajęciu naszych dwóch pokojów na jedną noc. Cóż, ja wyniosłem z tego dobry case pod kątem obsługi klienta, czy hotel cokolwiek zmieni – to wątpię.
A, dodajmy, że standard **** to Excelsior ma w lobby. Pokoje to tak nasze **-***, powiedziałbym, że taki np. Ibis, choć ** ma lepsze (może za wyjątkiem braku czajnika w pokoju). Do polskich **** ten hotel się nawet nie umywa.
Co tu tak wcześnie zamykają?
Zostawmy jednak hotele. Rozlokowaliśmy się, więc czas na miasto. Dość odważnie stwierdziliśmy, że tam przejdziemy pięciokilometrową trasę do Placu Poczdamskiego piechotą, licząc, że zobaczymy po drodze coś ładnego. Niezbyt wyszło, bo Berlin po prostu aż tak ładny nie jest, zwróciliśmy tylko uwagę (nie po raz pierwszy) na straszne korki.
W końcu jednak dotarliśmy do placu i położonego obok Sony Center, całkiem ciekawego budynku (czy raczej przykrytego kopułą placu pośród kilku budynków, gdzie zresztą zaliczyliśmy pierwszy niemiecki posiłek. Było ok, choć nieco drogo w porównaniu z innymi miejscami gdzie jadaliśmy (ok. 25% drożej). Z ciekawostek mieli pszeniczne piwa z bardzo różnymi syropami – ja próbowałem mango i było ok, choć syrop trudno było wyczuć.
Z Sony Center przeszliśmy do resztek Muru Belińskiego, pokrytych rosnącą skorupą… gumy do żucia. Nie wiem skąd wzięła się ta wątpliwa tradycja – jest ona niewątpliwie dość świeża – ale przyznam, że strasznie mnie odrzuca, to takie bezczeszczenie historii. Zresztą, nie, bezczeszczenie jest zbyt podniosłe. To trywializacja, wulgaryzacja, zmiana czegoś ważnego w śmieć…
Następnie odwiedziliśmy CheckPoint Charlie – tu już bez gum do żucia, choć też nie robił specjalnego wrażenia. Jest jednak dużo mniej symbolicznym obiektem niż Mur Berliński, więc dla osób nie będących pasjonatami historii podrugowojennej nie będzie to zbyt szczególny punkt.
Było trochę po ósmej, a my zmierzaliśmy już powoli ku naszemu hotelowi (wstępując po drodze do Execlsiora), ale po drodze moja żona zauważyła drogerię, do której chciała wstąpić. Akurat na horyzoncie widniał znaczek Starbucksa, więc umówiliśmy się, że tam na nią poczekamy.
I tu zonk – bo Starbucks nieczynny. Sąsiednie kawiarenki też albo zamknięte, albo właśnie zamykają, gdzieś znaleźliśmy jakąś piekarenkę, która jeszcze operowała, ale też zaraz miała się zamknąć.
Byliśmy w centrum Berlina…
W czwartek o ósmej trzydzieści wieczorem…
I wszystkie lokale wokół były zamknięte lub zaraz zamykały…
Widzisz już, Drogi Czytelniku, czemu nie przepadam za Berlinem i tak cenię sobie Warszawę?
Kwadratowy kawałek raju
Po porannym boju hotelowym, ruszyliśmy znów na miasto. Tym razem skorzystaliśmy z metra (tak jest, warszawskie dużo lepsze) i wysiedliśmy w centrum. Gdy tam dotarliśmy, zlokalizowaliśmy od razu sklep firmowy Ritter Sport, znany też jako mały kawałek raju. No serio, tyyyyyyle czekolady robi wrażenie 🙂 Taniej w porównaniu z cenami u nas (1 euro za typową czekoladę) i w ciekawej selekcji smaków – zwróćcie szczególną uwagę na pakiety dwukilowe – choć w markecie koło nas część tych samych Ritterów była w promocji jeszcze o 1/3 taniej.
Niedaleko trafiliśmy na inny berliński „specjał”, sklep Ampelmann, czyli wykorzystujący charakterystyczną symbolikę berlińskich świateł dla pieszych. Jeśli planujesz pamiątki z Berlina, to prawdopodobnie Twój najlepszy wybór – nie są najtańsze, ale są całkiem ciekawie pomyślane i fajne, kojarzyły mi się z pomysłami irlandzkimi. Typowe sklepy z pamiątkami kojarzyły mi się za to z USA – ten sam poziom tragicznej chińskiej tandety. Ampelmannów jest w Berlinie sporo, więc łatwo taki lokal znajdziesz.
Ze sklepu ruszyliśmy do Bramy Brandenburskiej, a następnie pod Reichstag, gdzie odstaliśmy jakąś godzinkę po bilety na zwiedzanie kopuły na kolejny dzień. Tzn. faceci stali, a dziewczyny posłaliśmy na piwo do sąsiednich ogródków, po co wszyscy mieli się grzać?
W okolicy Reichstagu, nad rzeką, są zresztą jedne z nielicznych faktycznie oryginalnych i ciekawych budynków, jakie widzieliśmy w Berlinie, przykłady fajnej, nowoczesnej architektury. Reszta Berlina, niestety, jest bardzo mocno socrealistyczna i kojarzy się bardziej z Rumunią czy Bułgarią, niż ze stolicą gospodarczego kolosa.
Idąc wzdłuż rzeki szukaliśmy miejsca by usiąść i odpocząć i zlokalizowaliśmy na wybrzeżu kawiarenkę. Mieliśmy ochotę na Apfelstrudel, struclę jabłkową i wyczytaliśmy z wywieszonego menu, że faktycznie taka jest. Siadamy, dostajemy menu, po niemiecku, ale na końcu kilka angielskich kartek. Tylko zaraz, coś mi nie gra… porównuję z niemiecką – faktycznie, to samo ciasto w tajemniczy sposób drożeje o dwa euro w toku tłumaczenia!
Zapytany kelner rozbrajająco szczerze wyjaśnia, że „To wersja dla turystów, z lodami”, jakby nie zważając na fakt, że też mówi do turystów… Czyżby w tym Berlinie po prostu nie lubili turystów?
Samo ciastko przyzwoite, choć w Polsce można dostać w wielu miejscach podobne. Za to kawa była podła, ale przyznam, że chyba nigdzie w Berlinie nie zdarzyło mi się pić dobrej.
Po ciastku zwiedzamy dalej, przechodząc przez wyspę muzeów i trafiając tam na jakiś wiec polityczny i rozważając wizytę w muzeum NRD/DDR (w końcu zwiedziliśmy tylko sklepik, to co widzieliśmy z niego sugerowało, że bez płynnej znajomości niemieckiego nie ma co tam wchodzić). Trafiliśmy w końcu pod słynną (choć paskudną) wieżę telewizyjną i na Plac Aleksandra, gdzie akurat był festyn afrykański. Po całkiem przyzwoitym posiłku w drodze powrotnej (gdzieś przy Unter den Linden) i obkupieniu się w Ritterze (a myślisz, że po co tam wracaliśmy? 😉 ) wrócić do hotelu nieco wypocząć.
Ach, ten sos!
Wypocząć, ale i skorzystać z wynegocjowanej kolacji. W odróżnieniu od hotelu, restaurację Franke możemy polecić z całego serca. Ujmująca była obsługa, niesamowicie szczerza, otwarta, idealnie wyważona statusowo (nieformalna, ale nie narzucająca się, budująca poczucie bycia u kogoś w gościach, świetna dynamika), a kuchnia!
Kelner zaproponował nam z karty kilka rzeczy, niektórych sugestii posłuchaliśmy, innych nie, ale wszystko było wyśmienite. No, żałuję, że jako deser wziąłem espresso martini – sądziłem, że skoro jest w karcie deserowej, będzie to deser o tej nazwie, a okazało się, że jest to po prostu drink. Przyzwoity, ale po tym co zaprezentował szef kuchni, zdecydowanie wolałbym skosztować deseru.
A co zaprezentował… było obłędne. Zwłaszcza ciemny sos jaki dostałem do mojego steku – gdybym już nie był żonaty, oświadczyłbym się temu sosowi. Był naprawdę tak dobry, mam dreszcze, gdy o nim teraz piszę.
Ceny w lokalu były dość wysokie (choć nie zabójcze – standard np. Butchery & Wine czy Enfant Terrible, nie Plattera czy Amaro) jak na kieszeń Polaka, ale jak na kieszeń Niemca były całkiem sensowne – gdybym żył w Berlinie, sądzę, że często bym się we Franke stołował.
Jedna dobra rzecz z całej afery z hotelem – normalnie pewnie byśmy tu nie wstąpili, a tak byliśmy zachwyceni.
Panorama Berlina
Sobota to przede wszystkim zwiedzanie kopuły Reichstagu. Uwaga, warto przyjść wcześniej, nawet jeśli masz późniejszy bilet, zdarzają się opcje wejścia ze wcześniejszą grupą. Sama kopuła bardzo ciekawa, świetny motyw z kolumną luster naświetlających sale obrad. Bogate opcje językowe przewodnika audio (włącza się sam gdy wejdziesz na spiralny chodnik wokół kopuły i przełącza się między punktami w miarę jak chodzisz, wadą jest dość ciche nagranie) pozwolą praktycznie każdemu wysłuchać coś o Berlinie. Natomiast uwaga, kopuła nie jest klimatyzowana i w ciepły dzień jest tam bardzo duszno! Warto mieć ze sobą wodę, choć jest też lokalny sklepik.
Panorama Berlina nieco, niestety, rozczarowuje. To potwornie płaskie, nieciekawe miasto, wysokich budynków tu specjalnie nie uświadczysz. W porównaniu z Berlinem, Warszawa to istny Manhattan, o Londynie nie wspominając.
Po Reichstagu przeszliśmy się przez wschodni kawałek parku Tiergarten, po czym podjechaliśmy metrem do KaDeWe – słynnych zachodnioberlińskich domów towarowych. Czwarte piętro to zdecydowanie miejsce dla smakosza, ale tylko pod warunkiem, że wiesz czego szukasz, inaczej wybór (+ tłumy) mogą Cię po prostu przytłoczyć. My dość szybko wysiedliśmy – było tego za dużo i zbyt męczące, zwłaszcza po uprzednim półgodzinnym staniu na stacji w upale, jaką zafundowała nam awaria na linii metra.
Za to niedaleko, po wyjściu z KaDeWe odbywała się akurat wystawa starych samochodów i można tam było obejrzeć wiele ciekawych modeli. Wszystkie przegrywały jednak z klasykiem z Powrotu do Przyszłości, czyli Deloreanem. Co tam Ferrari czy Rolls-Royce, Delorean to dopiero czaderski samochód 😉
Na wieczór podjechaliśmy na Alexanderplatz, ale zwiedzanie przerwała nam ulewa. Schroniliśmy się w lokalnej „alternatywnej” kawiarence, która okazała się tak alternatywna, że sprzedawca gołymi rękoma brał z półki ciastka i nakładał nam na talerzyki… Nie było to zbyt zachęcające. Sam Alexanderplatz i jego okolice to esencja „demoludowości” Berlina i naprawdę ma się wrażenie obecności w jakimś zapyziałym państwie postsowieckim. Zresztą sam zobacz…
Później przespacerowaliśmy się jeszcze po Oranienburger Strasse, gdzie obejrzeliśmy nową synagogę, po czym przeszliśmy się trochę w okolicach rzeki i wróciliśmy do hotelu. Liczyliśmy na obejrzenie Reichstagu oświetlonego nocą, ale gdy o dziesiątej niebo wciąż było jasne, daliśmy sobie spokój – chcieliśmy jeszcze coś zjeść gdzieś w naszej okolicy!
Spacer po parku
Ostatni dzień w Berlinie to w dużej mierze spacer po zachodniej części Tiergarten i obejrzenie tam kilku charakterystycznych miejsc takich jak kolumna Wiktorii czy pałac prezydencki (nasz ładniejszy jako budynek, choć ten ma ładny trawnik).
Wyjazd z Berlina uległ jednak nieoczekiwanemu opóźnieniu, gdyż koło hotelu, gdzie rozkopana ulica już i tak utrudniała wyjazd, odbywał się również ich odpowiednik Masy Krytycznej, czyli masowego rajdu rowerowego. Przyznam, było to dziwne rozwiązanie – cały Berlin jest generalnie rozkopany, ale w naszej okolicy te rozkopy zablokowały kilka ulic, inna duża ulica (i jej dojazdowe drogi) była wykluczona z użytku przez wystawę samochodów, a do tego masa krytyczna… Nie wiem kto kieruje ruchem w Berlinie, ale jego rozwiązania są dość dziwne.
Garść ogólnych uwag
Powyższy opis nie oddaje wszystkich wrażeń z wyjazdu, pomyślałem więc, że warto dorzucić szereg luźnych obserwacji, jakie przyszły nam do głowy:
a) jest brudno. Przepełnione kosze, niezbyt czyste stoliki w lokalach, Berlin jest kolejnym miejscem na zachodzie które pokazuje mi jak bardzo w Polsce jest czysto (na co zwracają też uwagę turyści). Nie jest to chyba kwestia jakichś narodowych standardów – co pokazują z kolei nasze dzikie wysypiska – tylko po prostu stosownego „wychowania” – obywateli przez prawo, pracowników przez pracodawców.
b) mimo famy Berlina jako miasta kebabów… strasznie trudno znaleźć w Berlinie kebabiarnie, chyba, że „na stojąco” w metrze albo w dzielnicy tureckiej. Takie „posiadówkowe” lokale jak nasz Amrit, Efez czy (oczywiście!) Kebabistan wydają się być tu rzadkością.
c) Berlińskie piwo – ok, piłem lepsze.
d) Karty płatnicze. W knajpach można płacić kartą od… 50 euro rachunku! Paypass, itp.? Zapomnij! Mówiłem coś o stolicy gospodarczego kolosa? 😉
e) Jedzenie ogólnie dość dobre i porcje dość syte.
f) Zwykle, co miłe, nie żałują wina, porcja to zwykle 200 ml w odróżnieniu od typowego u nas 100-150 ml (i w cenach podobnych jak u nas tych 100-150 ml).
g) Ciekawych widoków jest na tyle mało, że zapamiętałem z bardziej nietypowych rzeczy drzewo zatopione w pajęczynie… Co mówi naprawdę dużo o tym, jak mało to miasto zapada w pamięć.
Ogólnie rzecz biorąc? Cieszę się, że byłem, nie wracałbym raczej za prędko. Czy polecam? Tak, ale jak zwiedzisz już inne europejskie stolice, zdecydowanie nie jest to miejsce na wyjazd pierwszego rzutu. Chyba, że właśnie zrobić na odwrót – najpierw odwiedzić Berlin, najlepiej jeszcze przed Warszawą, wtedy tak nie rozczaruje…
P.S. Jeśli chcesz zobaczyć dłuższy mój materiał podróżniczy, w Mindstore dostępna jest moja książka Japonia: Niedzielni Podróżnicy . Zapraszam 🙂