Z każdą kolejną kampanią wyborczą, dotychczas stosowane środki przynoszą coraz słabsze efekty. To już nawet nie kwestia frekwencji wyborczej. Ignorowane są też spoty czy spotkania polityków. Wiele spotów w obecnej kampanii do europarlamentu z trudem uzyskało trzycyfrową liczbę wyświetleń, niektórym nie udało się nawet przebić setki!



Dlaczego więc, mimo tych promocyjnych porażek, politycy uparcie trzymają się nieskutecznych rozwiązań?

Po pierwsze- tak jest po prostu łatwiej dla wszelkiej maści spin doctorów i specjalistów od marketingu politycznego. Łatwiej jest robić to co zwykle. Nie wymaga to wysiłku, ani ryzyka, a ewentualną porażkę dużo łatwiej jest uzasadnić, choćby przez porównanie do konkurencji, która stosowała te same metody i również nie uzyskała zbyt dobrych wyników.

Po drugie – nawet, jeśli dany specjalista chciałby zastosować bardziej kreatywne i potencjalnie dużo skuteczniejsze metody promocji, spotka się zwykle z dużym oporem samego kandydata. To zjawisko, które doskonale znają też specjaliści od zwykłej reklamy czy PR-u. Tacy fachowcy muszą zmagać zarówno z przekonywaniem grupy docelowej klienta oraz z oporami samego klienta, który ma swoją, naiwną wizję tego jak taka kampania promocyjna powinna wynikać. Fakt, że polityk zatrudnił sobie spin doctora nie mówi nic o  tym, czy pozwoli sobie przełknąć swoją dumę i oddać się w ręce tego specjalisty. Zdumiewająco często zleceniodawcy oczekują od takich fachowców raczej potwierdzenia, że ich własne pomysły są dobre, ew. „podszlifowania ich”, rzadziej są świadomi, że tak naprawdę nie znają się zbytnio na temacie i powinni zaufać wynajętemu specjaliście.


Jeśli jednak nawet dany specjalista zdecyduje się stosować bardziej nowatorskie rozwiązania, a dany polityk przystanie na to, żeby to spin doctor  decydował o kampanii, sprawa bynajmniej nie jest jeszcze załatwiona.

Wiele z potencjalnie najskuteczniejszych rozwiązań występuje bowiem przeciwko utrwalonym wzorom zachowań politycznych. Takim przykładem jest np. bezpośrednie odwiedzanie wyborców. Nie na wiecach, a bezpośrednio, odwiedzając ich w domach. Gdyby w czasie poświęconym na przygotowanie i opublikowanie klipu politycy odwiedzili kilka rodzin w swoim okręgu wyborczym, uzyskaliby nieporównywalnie większą skuteczność. Ci, którzy zdecydowaliby się na takie rozwiązania pierwsi, mogliby też liczyć na solidne nagłośnienie medialne. Nikt jednak się na to nie zdecyduje, ponieważ byłoby to dla takiego polityka zbyt upokarzające. Jak to – on, uznany działacz, ma być domokrążcą? Przecież to nie wypada! Co powiedzieliby koledzy partyjni?

 politician

 Oczywiście, wychodzenie do wyborców jest tylko jednym z możliwych sposobów na zdobycie ich poparcia. Jest jednak odrzucane z tego samego powodu, z jakiego politycy odrzucają większość potencjalnie innowacyjnych rozwiązań. To właśnie lęk przed utratą statusu w swoim środowisku zawodowym jest głównym czynnikiem sabotującym starania większości polityków. Oceniają swoje działania z perspektywy tego, co powie o nich ich otoczenie (inni politycy), a nie z perspektywy wyborców. Z psychologicznej perspektywy jest to bardzo naturalna skłonność. Podobny błąd popełnia np. wielu przedsiębiorców, starających się zrobić wrażenie na kolegach po fachu, zamiast na klientach. Naturalne dla ludzi jest próbowanie zdobycia statusu i prestiżu raczej wśród osób, które postrzegamy jako własne środowisko – w tym wypadku, na kolegach partyjnych.

 

Problem w tym, że to nie koledzy partyjni będą decydowali o wynikach wyborów. Dlatego zdecydowanie warto się przemóc. I mam nadzieję, nasi politycy przemogą się raczej prędzej, niż później. Może np. zamiast prowadzić wiece dla już przekonanych, siądą w przystępnym miejscu w popularnej kawiarence, zamówią sobie dobrą kawę lub piwo i postawią na stoliku tabliczkę p.t. „porozmawiajmy”? Albo zamiast organizować mecz „dziennikarze:politycy” zorganizują mecz z obywatelami w lokalnej szkole?

Możliwości jest wiele. Kluczem do nich jest odważenie się na to, by koledzy przez chwilę wytykali ich palcami… Do czasu gdy zobaczą wyniki wyborcze.