Postanowiłem dodać do bloga część o podróżach. W przyszłości ukażą się tu m.in. fragmenty mojej książki n.t. podróży do Japonii czy szykowanej książki o wschodnim wybrzeżu USA, tym razem zacznę jednak od niedawnego wyjazdu do Brukseli. Tam gdzie mogę, pamiętam, mam kwitki, będę starał się podawać ceny – orientując się ile my za coś płaciliśmy łatwiej będzie Ci zaplanować sobie budżet, jeśli zdecydujesz się podążyć naszymi śladami.
A może by tak pojechać do Brukseli?
Znalezienie chwili czasu na ten wyjazd wydawało się niemożliwością. Zwłaszcza w grudniu, który był dla mnie niezwykle intensywnym miesiącem – i to mimo prób ograniczenia nawału pracy! W końcu jednak udało się, ustaliliśmy, że lecimy rano w poniedziałek 15, tuż po ostatnim zjeździe Szkoły Trenerów i wracamy wieczorem w środę 17.
A potem okazało się, że 15 cała Belgia stoi. Strajk generalny. Do ostatniej chwili mieliśmy nadzieję, że uda się mimo wszystko coś ogarnąć, ale koniec końców musieliśmy po prostu skrócić nasz wyjazd, lecąc 16 rano i wracając 17-go.
Z jednej strony – szkoda, dodatkowy dzień na miejscu byłby miły.
Z drugiej strony – było to dość czasu by obejrzeć prawie wszystko to, co chcieliśmy, a wolny poniedziałek 15-go… Cóż, skłamałbym mówiąc, że nie doceniłem tej okazji do wypoczynku, zwłaszcza po maratonie coachingowo-szkoleniowo-ofertowym z pierwszej połowy grudnia. Zdecydowanie miałem dzięki niej więcej sił na włóczęgę po Brukseli.
Z perspektywy podróżniczej, doświadczenie to dodało nam kolejny element do checklisty do której sięgamy przy kupowaniu biletów. Obok sprawdzania kiedy są wolne dni w instytucjach, muzeach, itp. w danym kraju oraz sprawdzaniu czy nie lecimy akurat w terminie jakiegoś święta narodowego, będziemy teraz sprawdzać również czy nie jest planowany strajk generalny na dany dzień. (Tu dało się to przewidzieć na jakiś miesiąc zanim kupiliśmy bilety – ewidentnie nasz błąd.)
Jakby nie było, w końcu wylecieliśmy z Modlina i po jakichś półtorej godziny byliśmy na Charleroi. Szybko opuściliśmy lotnisko (bez przechodzenia przez kontrolę paszportową czy dowodową – nigdy się do tego nie przyzwyczaję!) i znaleźliśmy autokar Flibco (14 Euro za osobę w jedną stronę), na który mieliśmy wykupiony bilet. Około 50 minut później byliśmy już przy Gare du Nord, gdzie przesiedliśmy się na metro (pojedynczy bilet – 2.10 EUR, powrotny do użycia w ciągu 24h – 4 EUR, 24-godzinny – 7 EUR).
Metro w Brukseli jest dość ciekawe. Tablice nie pokazują czasu oczekiwania, a raczej plan stacji z zaznaczonymi pociągami – możesz więc zobaczyć, że najbliższy pociąg jest o dwie stacje od Ciebie, a kolejny o pięć. Same wagony są dość stare, ciemne, z drzwiami otwieranymi klamkami – trochę mało wygodne, nie chciałbym się z nimi babrać w godzinach szczytu.
Na miejscu
Nasz hotel, Sabina (54 EUR/noc), położony był przy Rue du Nord 78, o rzut beretem od stacji metra – pod tym względem był bardzo wygodny. Musze też pochwalić to, jak bardzo obsługa szła nam na rękę. Rezerwowaliśmy bezpośrednio w hotelu (dzięki temu mieliśmy śniadanie w cenie, w odróżnieniu od booking-u i podobnych portali) po czym, w związku ze strajkiem, najpierw pytaliśmy o możliwość przesunięcia, a potem skrócenia naszego pobytu. Obydwie opcje przeszły bez problemu, choć przecież hotel mógł domagać się dodatkowych opłat lub odmówić. Wszak zarabiali przez to mniej.
Sam hotel, niestety, nie był jednak zbyt dobry. Pokój sensownych rozmiarów, ale ciemny i dość brudny skłonił nas do postanowienia, że na kolejne wyjazdy będziemy już wybierać po prostu sieciówki (lub niesieciowe, ale bardzo wysoko oceniane hotele). Fakt, śniadanie było całkiem dobre i obfite (choć na cokolwiek mięsnego nie można było liczyć), ale i tak raczej tam nie wrócimy.
Ale hotel hotelem, a my głodni byliśmy! Na tyle głodni, że pierwszy posiłek w Brukseli zjedliśmy w lokalnej knajpce, Greedy Lunch. Ot, lunchownia, nie ma co narzekać, nie ma co chwalić, rachunek 20 euro za dwa dania i dwie wody też jakoś nie bolał. Fakt, trochę żałowałem tego lunchu później, bo gdybyśmy poczekali aż dotrzemy do centrum, to na jednej z uliczek trafilibyśmy na zatrzęsienie lokali oferujących trzydaniowy lunch z owoców morza za 12 Euro od głowy. Cóż, sprawdzimy następnym razem 🙂
To, czego szukaliśmy w centrum było przy okazji głównym powodem, dla którego akurat teraz, przed świętami, chcieliśmy być w Brukseli. Mieści się tu bowiem największy (ponoć) w Europie jarmark świąteczny, jakieś 400 budek z pysznościami. Od końca listopada do samego początku stycznia. Ponieważ bardzo lubimy takie jarmarki (i żałujemy, że Warszawski ostatnio podupadł), a i tak planowaliśmy odwiedzić Brukselę, połączenie tych dwóch opcji było zdecydowanie na miejscu.
Najedzeni ruszyliśmy więc na poszukiwanie budek. Po drodze minęliśmy katedrę św. Michała – ładna, klasyczna katedra gotycka – i wkroczyliśmy do uliczek centrum miasta. Na tym etapie Bruksela jakoś mnie nie zdobyła, ot, miasto jakich wiele, mieszanka Francji, Niemiec i Anglii. Choć nie, przepraszam, jedną rzeczą się różni – drutem kolczastym na ulicach.
Nie, nie przewidziało Ci się. W Brukseli pełno jest na ulicach rozstawionych barierek, na których zapleciony jest drut kolczasty. Nie tylko zwykły drut z ostrymi końcami, ale też wyjątkowo wredny drut kolczasto-tnący. Jakim cudem stawiają to na ulicy, gdzie może na to wpaść twarzą jakieś dziecko? Nie wiem, nie rozumiem, trochę się boję zapytać… (ale jeśli wiesz, napisz w komentarzach!)
Im dalej w las, tym jednak lepiej. Trafiliśmy wkrótce do Galerii Świętego Huberta – starych, ładnych arkad handlowych, pełnych fajnych sklepików. W tym sklepów z czekoladkami, których w Brukseli jest od zatrzęsienia (niestety, nie uznają tam raczej tradycji próbek dla klientów). Czekoladki mają tam śliczne i przepyszne, ciekawe są także salony z piwem, w stylu naszych salonów z winem.
Z Arkad odbiliśmy w boczną uliczkę – wspomnianą ulicę knajpek z rybkami (Rue des Bouchers/ Rue Getry-straat, jeśli będziecie szukali), a z tamtąd na centralny prac Brukseli, Grosse Markt. Bardzo ładny i fajny, tylko… gdzie te budki? Zapytałem w lokalnym muzeum, gdzie pracownicy wskazali nam kierunek.
Udało nam się dotrzeć! Budki! Hurra!
Tylko… Tak jakoś ich mało. Może z 50, rozstrzelonych między różnymi uliczkami. Jasne, napiliśmy się grzanego wina (2-3 EUR), przegryźliśmy prażonymi kasztanami (1,5 EUR), ale tak jakoś mało tego było. Głównie budki z winem i innymi trunkami, nieco z ozdobami, kilka z goframi, kiełbasą, trzy cztery mniej typowe, np. blinami z kawiorem.
Wzmocnieni grzanym winem, choć nieco rozczarowani zakresem jarmarku ruszyliśmy dalej, zobaczyć słynnego Manneken Pis, a po drodze wszamać jakieś belgijskie gofry. Najlepiej ze speculoosem – kremem z ciasteczek korzennych. Znaleźliśmy akurat mały lokalik z goframi na skrzyżowaniu Rue De Letuve i Lomardstraat – za dwa gofry (jeden z czekoladą, drugi ze speculoosem), kawę i herbatę zapłaciliśmy w sumie jakieś 8 EUR.
Uwaga! To nie jest żarcie na drogę – potrzebujesz łazienki by umyć po wszystkim ręce, twarz i cokolwiek innego co zaleje płynna słodycz podczas konsumpcji. Nie jest to też żarcie na dietę. Ale, bogowie, jest to absurdalnie dobra rzecz. Zwłaszcza gofr ze speculoosem -absolutne cudo. Belgijskie gofry są też nieco inne niż nasze, robione z dodatkiem drożdży, ze zwartego ciasta (przynajmniej tak było w lokalu gdzie jedliśmy), choć trudno mi było wyczuć różnicę w smaku.
Zasłodzeni i szczęśliwi ruszyliśmy w końcu do słynnej fontanny – posążka sikającego chłopczyka, jednego z symboli Brukseli. Czemu to taki symbol, co w nim tak niezwykłego? Nie mam pojęcia. Ot, rzeźba jakich wiele. Zdecydowanie ciekawiej było oglądać po prostu ozdoby świąteczne – w mniejszym lub większym stopniu przystrojone było całe centrum i przemiło się po nim spacerowało. Zwłaszcza, gdy nagle usłyszeliśmy dobiegającą z głównego placu muzykę. Gdy tam dotarliśmy czekał na nas przeuroczy muzyczny pokaz świateł, rozgrywający się na fasadach budynków dookoła całego Grosse Markt. Przepiękny pokaz i wart doświadczenia – pokaz towarzyszy jarmarkowi świątecznemu i odbywa się co godzinę (w weekendy co pół) od około 5 do około 10.
Z placu ruszyliśmy na zakupy do… Carefura. Znajomi bywający w Belgi poradzili nam bowiem, że czekoladki zdecydowanie bardziej opłaca się kupować w markecie, niż w nastawionych na turystów sklepikach. Zaopatrzywszy się na drogę, ruszyliśmy dalej zwiedzać. Szliśmy na północ, w kierunku opery, na Place de la Monnaie/Muntplein, przy którym też znalazło się miejsce na kilka budek i na lodowisko. W budkach zaliczyliśmy też największego zonka naszego pobytu, czyli dziwne kiełbasy? pasztety? kaszanki? doprawiane np. rodzynkami czy jabłkami. Mieszanka słodkiego i wytrawnego, którą trudno było nam w głowie połączyć.
Od opery ruszyliśmy w górę, na Neuwstraas, deptak pełen sklepów z ciuchami (w tym gigantyczną, liczącą kilka przecznic kolejką do Primarka). Nieco już siadały nam nogi i myśleliśmy by gdzieś siąść na piwo, gdy przeglądając mapę zaliczyłem pewne olśnienie… Wciąż nie wierzyłem, że jarmark zapowiadany jako największy w Europie mógł być, aż taki mały. Zdałem sobie wtedy sprawę z jednego miejsca, niedaleko centrum, gdzie potencjalnie mogło się ich kryć więcej…
I udało się! Faktycznie, okazało się, że prawdziwe centrum jarmarku mieści się przy kościele świętej Katarzyny – dwa zestawy po 10-20 budek po bokach (z czego jeden niemal stricte w klimatach Kanadyjskich) oraz ogromna masa budek na placu przed kościołem – było ich tam spokojnie ponad 200 sztuk, a nie wiem czy i nie pod 300!
Na tym etapie byliśmy na tyle padnięci, że odbiliśmy na chwilę do belgijskiego pubu La Péniche (ewidentnie miejsca dla „lokalsów”) stojącego przy placu, gdzie spróbowaliśmy świątecznego piwa (dość sympatyczne czerwone, 4EUR/ 0.4 l ).
Następnie ruszyliśmy na budki! Czego tam nie było?! Drinki, słodycze, frytki, przekąski, oczy skrzyły się od samego oglądania. To właśnie jest fajne w tego typu jarmarkach, nie musisz nawet niczego kupować, fajnie jest tam po prostu być, oglądać, no, okazyjnie coś sobie sprawić 😉
Kolację pochłonęliśmy już w drodze powrotnej, w nieco pubowatym lokalu El Metteko. Ja wziąłem wołowinę w piwie (przepyszna, a przy tym naprawdę nie poskąpili mięsa) oraz piwo (mieli bogaty wybór, moje nie powalało smakowo, ale warto było wziąć dla skrajnie absurdalnego kufla, wymagającego oddzielnej podstawki). Beata zdecydowała się na makaron z owocami morza (nie była zadowolona) oraz herbatę, a razem kosztowało to nas około 35 EUR. Wyczerpani dowlekliśmy się do hotelu, zaplanowaliśmy kolejny dzień, po czym radośnie padliśmy spać.
Drugiego dnia Bruksela przywitała nas deszczem. Nie ulewą, ale też nie kapuśniaczkiem, więc zwiedzanie Parku Brukselskiego, i tak już zmarniałego na zimę, naprawdę nie było przyjemne. Szybko odbiliśmy więc w kierunku budynku Parlamentu Europejskiego, gdzie zwiedziliśmy Parlamentarium – bardzo sympatyczną, darmową wystawę n.t. historii UE. Następnie udaliśmy się do budynków Komisji Europejskiej, gdzie – dzięki uprzejmości rodziny znajomej – mieliśmy okazję wpaść na lunch i kawę do stołówki Komisji. Wybór naprawdę przyzwoity, a przy tym absurdalne ceny: za dwa dania, dodatkowe sałatki i dwa małe piwa Kirsch zapłaciliśmy w sumie… 12 euro. Za dwie kawy – dwa. Słownie, dwa euro.
Przy okazji poznaliśmy pewną holenderkę, emerytowaną urzędniczkę Komisji, która wciąż przychodziła tam na obiady. Byłem nieco zdziwiony gdy zaczęła mówić o tym, jak to Polacy są szanowani w Holandii za to jak pokonali i przegnali Niemców. Już miałem przerwać i wskazać, że bardziej Rosjanie, bo my nie mieliśmy w tym czasie już armii, gdy okazało się, że chodzi jej o oddziały polskie towarzyszące armii kanadyjskiej wyswabadzającej Holandię.
Wychodząc ze stołówki w stronę kawiarni trafiliśmy na… chór wykonujący kolędy (i zbierający datki na jakąś fundację), stojąc na platformie używanej normalnie do konferencji prasowej. Urocze, a ich śpiew „przygrywał” nam do kawy.
Z Komisji ruszyliśmy z powrotem w stronę Parlamentu, oglądając po drodze nowe miejsce pracy Donalda Tuska oraz Park Leopolda, leżący u podnóża Parlamentu Europejskiego.
Niestety w samym Parlamencie usłyszeliśmy (zresztą od Polki), że owszem, da się indywidualnie zwiedzać budynek, ale tylko o dwóch godzinach, 10 i 15. My byliśmy tam już koło 11, a do 15 musieliśmy już niestety zmierzać z powrotem na lotnisko, dlatego ze smutkiem zrezygnowaliśmy i – na pocieszenie- zakończyliśmy nasz pobyt w Brukseli kawą oraz czekoladkami (kawowy ganache w skorupce krówkowej… cudo!). (Jakze by inaczej: kawa + herbata – 4,5 EUR, 2 czekoladki – 2,5 EUR.)
P.S. Niestety, speculoos w formie kremu nie można przewozić w bagażu podręcznym. Na szczęście – choć ze sporą przebitką – można je kupić w sklepie na lotnisku, za kontrolą bagażu 🙂
P.P.S. Jeśli chcesz zobaczyć dłuższy mój materiał podróżniczy, w Mindstore dostępna jest moja książka Japonia: Niedzielni Podróżnicy . Zapraszam 🙂