„Internet – czas się bać” – przemyślenia
„Internet – czas się bać” Wojciecha Orlińskiego to dość ciekawa analiza współczesnego internetu, zarówno z perspektywy historycznej, jak i przyszłych możliwości. Jak również – jak sam tytuł wskazuje – zagrożeń, jakie są z tym związane.
Nie powiem, żebym zgadzał się ze wszystkim, co WO pisze, tym niemniej są to uwagi niewątpliwie warte poznania i przemyślenia. Poniżej nieco moich obserwacji, podsumowań i przemyśleń z tego tomiku.
* Podstawową tezą Orlińskiego jest sugestia, że internet powinien być traktowany jako usługi komunalne.
Usługi tego rodzaju – takie jak woda czy prąd – nie do końca mogą podlegać wolnemu rynkowi. Nie jest bowiem realistyczne, żebyś miał w kuchni 10 kurków od różnych dostawców i odkręcał akurat ten, którego właściciel oferuje Ci najlepsze stawki. Nie jest również realistyczne – przynajmniej przy zachowaniu obecnych standardów cywilizacyjnych – żeby elektrownie podlegały w pełni wolnemu rynkowi i jeśli akurat zbankrutują, to niech padają, a ludzie czekają bez prądu kilka lat, do czasu aż konkurencja zbuduje własną sieć elektryczną. Niezbędny jest pewien państwowy nadzór nad tymi usługami i firmami je dostarczającymi, choćby z tego powodu, że gdyby takiego nadzoru zabrakło, wrogie państwa mogłyby de facto sparaliżować dane państwo wykupując kilka kluczowych firm i zawieszając ich działalność na dwa-trzy tygodnie.
Orliński postuluje, że internet stał się obecnie tego rodzaju usługą. Czy chcemy, czy nie, staje się on coraz bardziej niezbędny dla naszego funkcjonowania, a im więcej osób korzysta z niego (lub z jego podusług, np. Facebooka), tym mniejszy wybór mają wszyscy. Bo jaki wybór ma uczeń, którego wychowawczyni wszystkie informacje klasowe umieszcza w grupie na Facebooku? Jaki wybór masz, gdy padają kolejne lokalne księgarnie? Po prostu trzeba kupować w necie… A jeśli jeszcze nie trzeba, to za jaki czas stanie się to po prostu jedyną opcją…
Co więcej, o czym Orliński nie wspomina, zapewne ze względu na termin wydania książki – Chiny już poszły tu o krok dalej. Ich państwowy odpowiednik Facebooka docelowo ma być wykorzystywany m.in. do decydowania o zdolności kredytowej… a z drugiej strony działa jako mechanizm presji społecznej, subtelnie zniechęcający do znajomości z osobami o dysydenckich poglądach (i zachęcający do „prawilnych” znajomości).
I wszystko byłoby fajnie, tylko w necie to Google, Facebook i inne radosne korporacje mają tu prawa absolutne, bez jakichkolwiek możliwości odwołania. Jeśli nie spodobasz się facebookowi, pyk i Cię nie ma. I nie masz opcji protestować. Dlatego sam absolutnie nie rozumiem firm, które nie mają własnych domen, ograniczając się tylko do strony na facebooku. Poleganie na humorach amerykańskiego giganta jest skrajnie absurdalne.
Ba, taka władza korporacji idzie nawet dalej. Amazon ma np. prawo zmienić treść książek, które kupiłeś od nich na Kindle… bez Twojej zgody i bez Twojej wiedzy. Wystarczy, że komuś coś się nie podoba.
Ups.
* Jak rodzą się demony?
Dla jasności, w większości wypadków korpo nie robią tego co robią, bo są integralnie złe. Natomiast celem korporacji zwykle jest po prostu zarobek, a to niestety – i są na to badania – sprzyja oszukiwaniu i łamaniu standardów etycznych. Paradoksalnie prowadzi to do mniejszego, długoterminowo, zarobku, ale to już inna kwestia. Jeśli połączysz to z typowym bezwładem wielkich organizacji i z biurokratyzacją jakiej ulegają (wraz z naturalną tendencją każdej biurokracji do organizowania świata tak, żeby wszyscy się od nich odczepili i pozwolili spokojnie pracować i pić kawę), powstają niestety potworki i to potworki o globalnej mocy.
* Po prostu czytaj licencje
Przy okazji, na tym etapie ludzie często kontargumentują, że wystarczy czytać EULA, licencje i wszystko będzie ok. Tyle tylko, że licencje te pisane są stricte terminami prawniczymi, niespecjalnie jest opcja ich zmiany, tylko zgody lub odrzucenia- co w usługach komunalnych średnio działa, planujesz nie używać e-maila albo wyszukiwarki? Powodzenia! Do tego czas ich lektury, gdyby je faktycznie czytać, sumowany jest na… 180 godzin rocznie. Ewentualna kontrola, jeśli taka ma być, powinna pochodzić ze strony rządów, bo jednostki nie mają na to szans.
* Nie masz prywatności, nie masz praw.
Usunięcie swojego zdjęcia, itp. z internetu, jeśli nie chcemy by tam było, jest w zasadzie niemożliwe. Tzn. możemy się sądzić z osoba, która je umieściła, ale już nie z np. Instagramem, na który zostało wrzucone. Prawo jest bowiem tak skonstruowane, że musimy się domagać indywidualnego usunięcia każdego pojedynczego filmu. Co zajmuje tygodnie i miesiące. Przez który to czas można stworzyć dosłownie miliony kopii w różnych miejscach. Powodzenia.
Dlaczego jest to problemem? Po co było sobie robić zdjęcia, jeśli nie chcemy ich publicznie widzieć? Pomijając dość paranoiczną logikę tego argumentu, zakładającą totalny brak prawa do prywatności, co np. z osobami, którym zdjęcia zrobiono wbrew ich wiedzy i bez żadnej zgody? Np. ukrytą kamerą w przebieralni albo toalecie?
A co jeśli ktoś weźmie Twoje normalne zdjęcie, podpisze je „pedofil, molestował moją córkę” albo „podejrzany w zamachu terrorystycznym” i rozklei po internecie? Taki jesteś pewien, że nikt tego nie zrobi? Albo, że internet Cię nie zlinczuje nie dając żadnego prawa obrony?
To nie hipotetyczny przypadek – takie sytuacje już miały miejsce.
A i nie łudź się, że jak Ty nic nie wrzucasz do internetu, to jesteś bezpieczny. Jesteś pewien, że nikt z kumpli z podstawówki nie wrzucił zdjęcia klasowego na Naszą Klasę? Że znajomy z pracy nie wrzucił na profil fotki z imprezy firmowej, na której akurat Cię widać? Że Twoja uczelnia nie zrobiła Ci publicznego profilu?
Gwarantuje Ci, masz dużo mniejsza kontrolę nad swoimi danymi czy wizerunkiem, niż Ci się wydaje…
* Prawo do braku dostępu do informacji
W przypadku rządu masz – mniej lub bardziej ograniczone, ale masz – prawo do dostępu do informacji. W przypadku googla czy facebooka nie masz absolutnie niczego, choć firmy te mają na Twój temat po kilkaset stron treści. Nie tylko na jakie strony wchodzisz, ale też np. w jakich kawiarniach pijasz kawę, kiedy i z kim. Bo wiesz, Twój telefon połączył się ze Starbucksa z ich stroną o tej i o tej godzinie. Tak, to też zdradza co, jak i gdzie robiłeś.
Co gorsza, nie masz sposobu na otrzymanie tych informacji, bo korpo te mają tak rozmieszczone siedziby, by czerpać najlepsze elementy z praw poszczególnych państw. O podatkach nie wspominając.
By być fair, są działania EU mające ten trend zniwelować, ale to na razie powolny proces.
* Propaganda by Google
Jeśli Google Cię lubi – jesteś widoczny. Jeśli Cię nie lubi, znikasz. To takie proste. To m.in. przyczyna popularności wikipedii. Uwielbia ją wiceprezes Google, dofinansowuje licznymi darowiznami… i promuje w wyszukiwarce nad konkurencyjnymi internetowymi encyklopediami.
Google decyduje co zobaczysz, jakie treści Ci pokazać. Jeśli będzie chciał wpłynąć na Twoją postawę, po prostu w niezauważalny sposób zacznie Ci podrzucać więcej takich, a mnie innych treści. I nie masz nad tym żadnej kontroli.
I nie licz na to, że takie kwestie jak „wolność słowa” działają na Facebooku czy w Google. Gdy rząd USA – wszak duży reklamodawca – wkurzył się na Wikileaks, w zasadzie wszystkie duże korpo zaczęły go blokować i ograniczać – wywaliły z opłacanych serwerów, wypowiedziały umowy o obsługiwaniu płatności, zaczęły przycinać w wyszukiwaniu. Ręka rękę myje, kiedyś korpo będą chciały coś od rządu i się przypomną…
Ciekawym było zwrócenie uwagi na fakt, że polskie protesty przeciwko ACTA były w zasadzie uwarunkowane wcześniejszą intensywną akcją anty SOPA/PIPA prowadzoną przez największe internetowe korporacje – Facebooka, Google, Wikipedię. To dlatego wtedy były takie reakcje, a np. niedawne prawo o inwigilacji nikogo w internecie nie wzruszyło. Zabrakło stosownego utorowania.
A’propos wspomnianej wikipedii – choć startowała mocno społecznie, obecnie widzimy dość standardowy wzorzec biurokratyzowania się i zamykania w gronie starej „elity” moderatorów, z odbijaniem wszelkich nowych. Web 3.0 okazał się w dużej mierze mrzonką ignorującą nasze polityczno-społeczne małpie uwarunkowania.
* Bałkanizacja sieci
Wbrew tezom o „globalnej wiosce”, współczesny internet coraz bardziej się dzieli i izoluje. Facebook utrudnia Googlowi znajdowanie treści zawartych na FB. Google blokuje w podobny sposób dostęp do swoich treści społecznościowych. Zamiast każdego mającego kontakt z każdym mamy tak naprawdę tworzenie internetowych granic.
I tak, dotyczy to tylko największych graczy – ale realistycznie to od nich jesteśmy uzależnieni. Jak znikniesz z googla, to kto Cie będzie szukał w innych wyszukiwarkach?
* Asymetria informacji
Kapitalizm działa dobrze w momencie stosunkowo dużej symetrii informacji – jeśli obydwie strony mają dostęp do podobnych informacji, wtedy towar/usługa sprzedawana jest w granicach wartości rynkowej. Przy dużej asymetrii informacji jedna ze stron korzysta bardzo na niewiedzy drugiej.
No cóż, korpo mają nad Tobą kolosalną przewagę informacyjną, przez dostęp do informacji, nie zawsze etyczny i przez samą swoją skalę. Internet jedynie to potęguje i wzmacnia. Co oznacza, że mniej lub bardziej dyskretnie przepłacasz im na każdym kroku. Miłej zabawy.
* Korpokracja kultury
Najpopularniejsze filmy na youtube, w dowolnym momencie, zostały wykreowane i spopularyzowane przez korpo. Sprawdź sam, top 10 czy top 100. Nawet Gangam Style swój sukces w dużej mierze zawdzięcza właśnie odpowiednim korpotrikom – np. w teledysku pojawia się całe morze koreańskich celebrytów, którzy zapewnili nagraniu odpowiednią popularność w Korei, popularność, która mogła być następnie zlewarowana – przez celebrytów i dziennikarzy powiązanych ze studiem muzycznym reprezentującym rapera Psy – na globalną popularność.
Tu jest jedno z tych miejsc, gdzie do końca się z Orlińskim nie zgadzam. Owszem, wsparcie korpo zwiększa dramatycznei szanse na sukces, może jest wręcz niezbędne do niego, ale go nie gwarantuje. Inaczej od czasu Psy mielibyśmy szereg innych podobnych hitów, a nie mieliśmy ani jednego. Korpo -jak widać choćby po reakcji studiów filmowych na sukces Deadpoola – są też dość ociężało-bezmyślne, próbują kopiować wzór bez zrozumienia istotnych jego elementów i wychodzi im małpowanie. Nie jest więc aż tak tragicznie, jak przedstawia Orliński. Zdecydowanie nie jest jednak tak fajnie, jak chcieliby zwolennicy „krynicy twórczości internetu”, czego zresztą dowodzą choćby niedawne jatki na youtube. (Niezależni twórcy dostają mocno w kość od zautomatyzowanych systemów YT.)
Co można z tym zrobić?
No dobra, jest źle, ale co da się z tym zrobić?
Nie da się wepchnąć dżina z powrotem do butelki. Przywołując świetny cytat z Dollhouse, „the tech cannot be un-invented”, nie można odwrócić postępu technologicznego. Ale można przynajmniej spowolnić progres niekorzystnych zmian.
Np. głosując portfelem i wybierając usługi, które nie dają sobie absurdalnych praw amerykańskich korporacji. Kupując ebooki, nie kupuj ich na kindla w amazonie – przecież inne i tak wgrasz na swojego kindla, ale licencja działa juz inaczej. Kupując muzykę, oprogramowanie, filmy, itp. sprawdzaj warunki (wiem, nie masz na to czasu – ale są strony zbierające i sumujące najważniejsze różnice) i wybieraj najlepsze.
Możesz próbować naciskać na polityków, by zaczęli wymagać od korporacji większej odpowiedzialności. Zwłaszcza, jeśli mieszkasz na zachodzie i tam masz prawo głosu – bo co tu dużo mówić, ten głos będzie bardziej słyszalny. Jeśli nie wiesz na co naciskać, zacznij od nacisku na ograniczenie/zablokowanie TIPP, bo to niestety przyczynek do ogromnej władzy korporacji na świecie i de facto zrównania ich z państwami.
Ciekawą opcją jest też zabawa w cyfrowego schizofrenika – okazyjne celowe zachowania psujące całkowicie Twój profil w big data wielkich firm. Okazyjnie wyszukaj więc rzeczy dla dzieci – nawet gdy takowych nie masz i nie posiadasz. Wejdź na strony o skrajnie sprzecznych z Twoimi poglądach. Wprowadź chaos do ich baz danych. To partyzantka, ale jeśli dość osób to zrobi, szum informacyjny może zrobić się całkiem głośny.