Manifest Re-Nerda
Przyznam, przez długi czas wierzyłem w popularną współcześnie koncepcje, wg. której nie ma już czegoś takiego, jak kultura nerdowska. Po prostu przeniknęła się ona z popkulturą na tyle, że nie ma co tu rozróżniać. Filmy Marvela są najbardziej kasowymi filmami w kinach. „House-of-Cards”owski Frank Underwood może sobie grać w Call of Duty i nie odejmuje mu to powagi jako makiawelicznemu politykowi. Gra o Tron – FANTASY (low-magic fantasy, ale nadal) – została jednym z największych hitów serialowych. No i jeszcze Harry Potter! Gwiezdne Wojny! Kreskówki dla dorosłych jak Bojack Horseman czy Rick & Morty! O czym tu mówić, podział skończony, rany zasklepione, nerdyzm jest częścią kultury popularnej.
Brzmiało to przekonująco. Nawet przyjemnie. Bycie nerdem nie było już outsiderskie, wszyscy się tym interesują, jest fajnie i miło.
Póki obracałem się wciąż w dotychczasowych kręgach towarzyskich – albo mocno nerdowskich, albo nie-nerdów/normalsów – jakoś to wrażenie podtrzymywałem. Jasne, z nerdowskimi znajomymi gadałem dużo więcej o pewnych kwestiach, wśród normalsów Marvel czy GOT pojawiały się wprawdzie jako tematy, ale dość rzadko, ale jakoś nie zwracałem na to uwagi. (Btw. „Normali/normalsów/normików” używam niepejoratywnie, po prostu szybciej się pisze niż nie-nerdów.)
Aż do czasu gdy zacząłem nieco intensywniej poznawać nowych ludzi tak ze środowiska normalsów, jak i nerdów.
I wtedy odkryłem, że „it’s not a lake, it’s an ocean” (PDK. Względnie PDMS i brownie points dla tego kto trafnie rozszyfruje skrót).
Jest coś takiego, jak koncepcja dzielonych doświadczeń kulturowych. Zwykle porusza się ją w kontekście różnic pokoleń albo trudności, jakie mają obcokrajowcy mieszkający w danym kraju. Chodzi o wspólne kulturowe punkty odniesienia, które dzielimy z innymi osobami. Np. Urodziłem się w PRLu, ale jestem za młody, by pamiętać PRL-owskie kolejki i absurdy. W efekcie filmy typu „Miś” rezonują ze mną dużo słabiej niż ze znajomymi, którzy są o ledwie kilka lat starsi. Planszowa „Kolejka” jest dla mnie po prostu dobrze zrobioną grą, bez całej warstwy nostalgii, jaką ma dla nich. Za to pamiętam dobrze Tazosy (gwiezdnowojenne! pseudomangowe!), które z kolei dla młodszych lub starszych ode mnie będą zupełnie nie do ogarnięcia. To przykład pokoleniowych dzielonych doświadczeń kulturowych. Osoby dojrzewające w podobnym okresie będą miały podobne punkty odniesienia. (To oczywiście pewne uproszczenie – będą tu różnice związane choćby z klasą społeczną, miejscem wychowania. Osoby wychowane na wsi i w mieście będą miały mniejszy zakres dzielonych doświadczeń kulturowych. (Ale już miastowi z miastowymi większy, itp.)
Generalnie, im więcej takich dzielonych doświadczeń kulturowych, tym łatwiej się dogadać. Nie jest to oczywiście jedyny czynnik wpływający na dogadanie się – bracia bliźniacy mogą mieć ogromny zasób dzielonych doświadczeń kulturowych a i tak się serdecznie nienawidzić. Ale wiele dzielonych doświadczeń kulturowych bardzo pomaga. Dogadać się, znaleźć wspólny język, wrzucić nowy wątek, gdy stary siada w rozmowie. To coś więcej niż takie klasyczne, psychologiczne mechanizmy typu raportu czy mimikry. Nie podobieństwo jest tu sednem (choć na pewno też pomaga). Chodzi raczej o coś w rodzaju prawdopodobieństwa trafienia. Tego, że jak rzucisz jakiś temat dla Ciebie istotny czy atrakcyjny, to „pstryknie” u drugiej osoby. W jakimś sensie przypomina to łatwość rozmowy we wspólnym, dobrze znanym języku, ale tu jest to czymś trochę głębszym, bo za każdym takim dzielonym doświadczeniem kulturowym mieści się cała ogromna matryca skojarzeń, wyobrażeń, odwołań i wspomnień. To żonglowanie hypercube’ami w porównaniu z przestawianiem dwuwymiarowych kafelków.
Długo tego nie doceniałem. Aż zacząłem poznawać sporo nowych osób tak z nerdowskiego, jak i nienerdowskiego środowiska. Bo z ludźmi, których już znasz to aż tak mocno nie działa. Czemu? Odniosę się do tego później. Natomiast zwłaszcza przy poznawaniu nowych ludzi zaczynasz dostrzegać, że koncepcja normalizacji nerdozy jest bardzo pozorna. Bo tak, pewne elementy nerd-kultury są już popkulturą. Ale to tak, jak ja dzielę pewne elementy wspólnych doświadczeń kulturowych z 80-letnim potomkiem arystokratów z Krakowa czy z 12-letnim fanem Izolatora Boguchwały z Niechobrza. Po prostu dlatego, że wychowałem się w Polsce, więc na Święta jest u wszystkich nas barszcz, opłatek i karp. To bardzo złudna i płytka wspólnota, względem np. kogoś, kto jak ja wychował się w średnim mieście w latach 90-tych.
Między nerdami i normalsami jest podobnie. I to, jak zacząłem odkrywać, bardzo, ale to bardzo przekłada się nawet na bardzo luźne rozmowy czy kontakty.
Nie zrozumcie mnie źle. Uwielbiam moich przyjaciół – normalsów. Tylko właśnie – to ludzie, którzy już są moimi przyjaciółmi. Z nimi już zbudowałem, choćby przez szereg wspólnych doświadczeń, nasz własny zakres dzielonych doświadczeń (również kulturowych, choć nie tylko). Możemy się odwołać do najgorszego wina świata*… Albo do konia, który próbował wejść do domu (choć to akurat przyjaciel na krawędzi nerdozy 😉 ). Natomiast z dalszymi znajomymi – a tym bardziej z ludźmi, których dopiero się poznaje… Cóż, jest ciężej.
Jasne, normik i nerd się dogadają. Ba, przez wspomnianą na początku pozorną popularyzację nerdozy jest to dziś łatwe jak nigdy wcześniej. Bo faktycznie są pewne tematy. Każdy oglądał Grę o Tron i Gwiezdne Wojny. Sporo osób oglądało nową Battlestar Galacticę. Praktycznie każdy w coś tam grał, nawet jak to były Angry Birdsy. Może to wymagać trochę wysiłku i chęci z jednej lub obydwu stron. Szukania wspólnych tematów i doświadczeń, jakichś punktów, na które obydwie strony zareagują. To jest możliwe, to jest do zrobienia. Ale wymaga to nieporównywalnie więcej wysiłku…
Wysiłku, który ma się nijak do sytuacji, gdy z towarzystwem poznanym dwie godziny temu nagle od tak wchodzicie na temat poezji Lovecrafta i dla wszystkich jest to coś normalnego i ciekawego. (Tak, był też poetą. Miejscami niezłym
Uprzedzając pytania, nie. Naprawdę nie znam całego podlinkowanego „Nemesis” na pamięć, aż tak walnięty nie jestem…
Tylko cztery czy pięć zwrotek 😛 I dwa najlepsze „Grzyby z Yuggoth”…
I tak, obok monologu z Hamleta to jedyne cudze wiersze, które znam na pamięć 😉 )
Ma to się nijak do sytuacji, gdy po raz pierwszy rozmawiając z ludźmi pod nazwiskiem (bo fakt, że wcześniej kilka godzin LARPowaliśmy) wchodzimy od razu w debatę nt. najlepszych komputerowych RPGów, dyskutując tak o popularnych, jak i o skrajnie obskurnych.
Ma się to nijak do przeskakiwania podczas rozmowy przy piwie między japońskimi horrorami klasy Z, steampunkowym musicalem-kabaretem, cyberpunkową gore-operą i innymi kwestiami tak bardzo abstrakcyjnymi dla szerokiej publiczności… Albo między mechanizmami zastosowanymi w poszczególnych planszówkach, konsekwencjami AI i jakimiś szczegółowymi aspektami ludzkiej psychiki.
Ma się to nijak do sytuacji gdy wpadam do kumpla, poznaję jego znajomego i w ciągu 3 minut od przywitania się dyskutujemy o Vertigo, Avatar Press i efektach specjalnych w ekranizacji Spawna z 1995-go roku.
Hell, ma się to nijak do running joke’u w stylu „ale wiesz, że jesteś kolejnym już klonem, poprzednie nieudane zostały zabite?” jakie z niektórymi znajomymi nerdami ciągnę, nie przesadzając, od lat. (Czy normiki w ogóle robią running joke’i? Może mnie pamięć i filtry percepcyjne zawodzą, ale nie pamiętam ani jednej wymiany, choćby na czyimś wallu, u nie-nerdów, gdzie dostrzegałbym ślady czegoś takiego… Oraz kilkoro nerdów tak się bawiących.)
Różnica między celowym i powiedzmy szczerze, męczącym, poszukiwaniem tych wspólnych skrawków, a naturalnym „wskoczeniem” w jakąś działkę i po prostu płynięciem jest ogromną różnicą w komforcie relacji.
Żeby było jasne, nic z tego nie sugeruje, że normalsi nie mają czegoś takiego w swoim środowisku. Oczywiście, że mają, w tym cały sens tego tekstu! (Fakt, są pewne kwestie, które wydają mi się typowo nerdowskie, ale normalsi mają na pewno swoje zastępcze rzeczy dla nich.) Problem nie pojawia się wewnątrz danej bańki dzielonych doświadczeń kulturowych. Pojawia się na krawędzi dwóch baniek. Mimo pozornego ich przeniknięcia, tak naprawdę wspólny obszar tego diagramu Venna jest dość niewielki i płytki. Pogłębienie wymaga już więcej wysiłku. (Inna sprawa, że mam wrażenie, że normiki tego tak nie dostrzegają – to przykład wniosków, które od razu potwierdzają znajomi nerdzi -i nerdki -z którymi poruszałem, ale dla znajomych normalsów było to czymś nieco dziwnym.)
No, by być fair, myślę, że może być jedna istotna różnica. Nerdzi bardziej niż normalsi mają też tendencję do szczegółowego, miejscami obsesyjnego zgłębiania niektórych tematów. Encyklopedycznego obskurantyzmu, albo obskurnego encyklopedyzmu, zwał jak zwał. Dużo częściej spotykam ten rodzaj mentalności u znanych mi nerdów, niż u znanych normalsów (też się zdarza, ale dużo, dużo rzadziej). Nie wiem na ile to oczywiście reprezentatywne, możliwe, że tylko tak trafiałem. Nie jest to bynajmniej, dla jasności, kwestia inteligencji. Znam bardzo inteligentne osoby wręcz gardzące takim obskurantyzmem. Chodzi o jakieś konkretne preferencje poznawcze, które potrafią kończyć się syndromem wikipedyjnego zgubienia (wchodzisz na wiki sprawdzić jeden detal n.t. ludzkiej anatomii, pięć godzin później budzisz się nad stroną o torturach stosowanych w buddyzmie albo składzie pierścieni Saturna). O preferencje skłaniające do drążenia pozornie absurdalnych czy nieistotnych kwestii jak to czemu pingwinom nie zamarzają stopy albo jak dokładnie zbudowany był Zamek Morderstw H.H.Holmesa. Preferencje, które wyjątkowo często prowadzą właśnie w objęcia nerdozy. Co dla mnie ciekawe, specyfika tej mentalności sprawia, że nawet gdy pewne doświadczenia kulturowe nerdów są oddzielne, wciąż zwykle są one czymś ciekawym dla innych nerdów. Ten sam typ umysłu, który będzie obsesyjnie katalogował cechy karabinów maszynowych pierwszowojennych myśliwców będzie zafascynowany obskurnymi interpretacjami średniowiecznych bajek. To ten sam rodzaj danych, który rezonuje z nerdozą.
Przechodzimy więc dla sedna. Przynajmniej dla mnie czas się z nerdyzmem przeprosić. Bo choć wiele zachowań nerdowskich podtrzymywałem, to jednak przez lata orbitowałem nieco w kierunku mainstreamu, przycinałem wiele bardziej ostentacyjnie nerdowskich zachowań czy elementów mojego życia. W końcu mainstream i nerdoza są jednym, więc czemu nie pójść lekko na kompromis?
I, cóż, nie chce mi się dalej. Dostrzegając głębie tego szalonego, absurdalnego oceanu, naprawdę nie mam ochoty dalej hamować naporu wody. Wręcz przeciwnie, mam ochotę zaszaleć i popłynąć naprawdę.
Zdecydowanie mam też większą potrzebę bycia „ze swoimi”. Bo, paradoksalnie, większe mam poczucie wspólnoty gadając z młodszym o naście lat studentem o obskurnym (a jakże!) systemie RPG, niż z równolatką o współczesnym ambitnym kinie. Nie dlatego, że nie oglądam ambitnego kina, czasem mi się nawet zdarza, między „You might be the killer” i „Dr. Horrible’s Sing-Along Blog”. Ale, no właśnie… to nie jest sedno tego co robię i oglądam.
Więc jestem. Nerd Marnotrawny, czy jakoś tak. I tak po prostu chciałem się podzielić tą rozkminką…
*Wszystkie przykłady odnoszą się do realnych rozmów, jakie mogę przywołać, większość z minionego pół roku zresztą.