Niedzielni Podróżnicy: Wilno
W podróż do Wilna szykowaliśmy się już od jakiegoś czasu – to kilka godzin samochodem od Warszawy, idealnie więc pasuje na kilkudniową wizytę. W końcu, w pewien miły majowy poranek, ruszyliśmy razem ze przyjaciółmi, Rafałem i Sylwią, w drogę.
Dobrym miejscem na postój na trasie jest Augustów, leżący niemal idealnie w połowie drogi. Nieco nęciło nas by zatrzymać się w piosenkowym Albatrosie, ale w końcu wybraliśmy wyżej ocenianą na internetach restaurację Pod Jabłoniami. Rafał po drodze napisał też do współpracownika wywodzącego się z Augustowa, prosząc o polecenie lokalu. SMS „Pod Jabłoniami” przyszedł akurat gdy przekraczaliśmy próg tego przybytku 😉
I faktycznie, mogę spokojnie polecić. Zatrzymywaliśmy się tam również w drodze powrotnej. Za każdym razem jedzenie było dobre, obfite i w sensownych cenach, obsługa bardzo szybka i sympatyczna. Naprawdę dobry punkt postojowy.
Dalej było nieco gorzej – musieliśmy bowiem przesiąść się z krajowej nawigacji na komórkę z mapą obejmującą Litwę. Nie wyszło to tak gładko jak chcieliśmy, przez co zamiast na Ogrodniki pojechaliśmy na Suwałki i do Wilna podchodziliśmy (kręcąc przy tym nieco) od zachodu, a nie od południa. Jeśli dodać do tego dość przeciętne drogi (najlepsze co mają, A1 z Kowna do Wilna, to raczej nasza S-ka niż autostrada), to do Wilna wjechaliśmy z pewnym opóźnieniem. Razem z postojem w Augustowie, przejazd zajął nam w sumie około 8 godzin (+godzina na zmianę czasu).
Byliśmy też wściekle głodni, więc po krótkim wypoczynku w hotelu (Ecotel Vilnius, dość przeciętny, dla nas szczególnie irytująca była niemożność złączenia łóżek), ruszyliśmy na miasto coś zjeść.
W trakcie tego pierwszego spaceru niespecjalnie mieliśmy głowę do oglądania miasta, staraliśmy się znaleźć po prostu coś z w miarę lokalnym jedzeniem. Nie było to łatwe – mijaliśmy dużo knajp, nieco włoskich lokali, kilka susharni, ale trudno było o typowo litewskie lokale. W końcu wypatrzyliśmy obietnicę lokalnych dań na drzwiach czegoś, co wyglądało nieco sieciówkowo…
No cóż, może i Forest Grill&Salad przypomina wieloma rozwiązaniami sieciówki typu TGI Fridays… Ale szczerze? Nie mam zamiaru narzekać. Jedzenie było
a) bardzo smaczne
b) bardzo obfite
c) w bardzo przyzwoitych cenach
Jedyne na co mógłbym faktycznie narzekać to nieco wolna obsługa, ale był to standard w każdym lokalu, w którym byliśmy w Wilnie.
Co jedliśmy? Różne zupy (prywatnie nie lubię barszczu, ale ci z nas, którzy go lubią, byli zachwyceni, ja doceniłem gulasz), bliny (placki ziemniaczane), kugelis (rodzaj ziemniaczanego pieroga z nadzieniem), itp. Wszystko naprawdę dobre – na tyle, że następnego dnia wróciliśmy tu na obiad. A na drugą kolację nie wstąpiliśmy tylko dlatego, że trzeba było iść za daleko od naszego hotelu (i potem żałowaliśmy!)
Po kolacji, najedzeni i wypoczęci, ruszyliśmy na wieczorną przechadzkę po Wilnie. Teraz dopiero mogliśmy na spokojnie docenić to miasto – a naprawdę jest co docenić. Byłem naprawdę głęboko zaskoczony tym, jak bardzo mi się tam spodobało. Naprawdę tego nie oczekiwałem, zwłaszcza po tym, jak nieco rozczarowało mnie kilka innych zwiedzanych miast (Berlin, Rzym). Tymczasem Wilno mnie zauroczyło. Jest tam mieszanka architektur – nieco niemieckiej, nieco rosyjskiej, wypatrzyliśmy nawet kilka bardzo brytyjskich budynków (urocza bryła Litewskiego Związku Architektów) oraz nieco nowoczesnych wieżowców. Wszystko to jednak idealnie się ze sobą łączy i przepływa. Nie wiem, czy chciałbym tam mieszkać ze względu na ogólnie chłodniejszy klimat, ale miasto po prostu mnie urzekło.
Drugi dzień rozpoczęliśmy od znalezienia lokalnego centrum handlowego i zwiadu w zakresie lokalnych alkoholi. Co mają ciekawego, co warto wziąć na pamiątkę do Polski? W końcu zdecydowaliśmy się na miodowy nektar Suktinis (mocniejsza wersja miodu pitnego), brandy Starka, oraz trunek z pokrewnej Estonii, tu dostępny dużo łatwiej i taniej niż w Polsce, czyli Vana Tallin. Żeby nie taszczyć zakupów po mieście, na razie wybraliśmy co chcemy, pod kątem wieczornych zakupów.
Po wyjściu z centrum handlowego przeszliśmy przez most na Wili (Wilyi? nie wiem jak to powinno się odmieniać). Przy tej okazji mieliśmy akurat okazję oglądać trening musztry wojskowej. Rzeka Wilia jest ładnie uregulowana, z dużą zieloną przestrzenią po jednej stronie i miejską zabudową po drugiej.
Od rzeki ruszyliśmy w stronę litewskiego parlamentu… I gdy tam dotarliśmy, musieliśmy się upewnić czy na pewno dotarliśmy w dobre miejsce. Budynek naprawdę nie robi wrażenia, jest też położony tuż przy ulicy (oraz w częściowym remoncie), wiec naprawdę łatwo by go przeoczyć.
Z parlamentu ruszyliśmy ulicą Gedimino do muzeum KGB/ muzeum ofiar ludobójstwa. Choć nie tak wyrafinowane jak np. muzeum terroru w Budapeszcie, robi zdecydowanie wrażenie. Szczególnie mocno uderza wizyta w zachowanych celach – trafiła nawet do tych z nas, którzy byli obeznani z tematyką i wiedzieli, czego się spodziewać.
Muzeum jest płatne, ale nie są to duże pieniądze, kilka euro (fotografia płatna ekstra). Pani wydająca resztę sama wydaje się wzięta trochę z minionej epoki.
Wizyta w muzeum nieco się przeciągnęła (podziemia udostępnione do zwiedzania są zaskakująco duże!), więc po jej zakończeniu zaczęliśmy szukać miejsca na krótki odpoczynek. Dostarczyła go kawiarnia Dziugasa. Tak, tego sera litewskiego, który możecie czasem u nas kupić w marketach. W Wilnie (nie wiem, czy również poza nim) funkcjonuje sieć kawiarnio-delikatesów, gdzie możesz napić się kawy i zagryźć kawałkiem sera… Albo wina i zagryźć wieloma kawałkami sera. Albo spróbować jednego z wielu ciast… przygotowanych z dodatkiem sera… Prawdę mówiąc, sera tam specjalnie nie czułem, ale kawa spoko, a twardy, parmezanowaty ser do kawy nawet nieźle pasuje. Wzięliśmy też do przegryzienia na drogę paczkę kawałków trzyletniego Dziugasa za dwa euro z centami.
Jeśli będziecie w Wilnie większą grupą, lokale Dziugasa oferują też degustacje. Te na początku wydawały się nieproporcjonalnie drogie – 50-130 euro za kilka kawałków sera i nieco wina? W momencie, gdy normalna kawa z paczką serków to wydatek jakichś 4 euro? Aż nagle zdaliśmy sobie sprawę, że to cena za dziesięcioosobową grupę, a nie za osobę… „Drobna” różnica.
Wzmocnieni dziugasem ruszyliśmy zobaczyć pozostałości zamku. Zachęcał nas do tego Liutauras, zaprzyjaźniony Litwin, wspominając, że wzgórze na którym stoi powoli się osypuje i nie wiadomo ile jeszcze się utrzyma w tej postaci. Zamek stoi na wzgórzu tuż koło katedry (dość, przyznam, standardowej i nie robiącej zbytniego wrażenia po rzymskich…), można albo wejść na wzgórze piechotą, albo wjechać windą za jakieś euro (z czego skwapliwie skorzystaliśmy). Na miejscu można wejść do baszty, ale kosztuje to kilka euro,a różnica wysokości i widoku jest praktycznie żadna. Panorama Wilna z zamku jest przy tym bardzo sympatyczna i zdecydowanie stanowi obowiązkowy punkt programu.
Po zwiedzeniu zamku nieco zgłodnieliśmy, wybraliśmy się więc na obiad do Foresta, po czym ruszyliśmy dalej przez rynek, do Ostrej Bramy – trzeba Inwokacji oddać honor i w ogóle 😉
Po bramie ruszyliśmy do „republiki artystów”, Uzupio, wyjątkowego miejsca w centrum Wilna, po drodze mijając zresztą mały zlot foodtrucków.
Uzupio jest niewątpliwie fascynującym miejscem, jak wyrwanym z innego świata. Klimat buduje też dostępna w wielu językach „konstytucja” regionu.
Powłóczyliśmy się nieco po uliczkach Uzupio, niemal zostaliśmy stratowani przez konnego policjanta, który utracił kontrolę nad zwierzęciem, i zatrzymaliśmy się odsapnąć w knajpce nad rzeką, Wilijką.
Wieczorem zaliczyliśmy zakupy wypatrzonych wcześniej produktów, oraz wybraliśmy się na kolację do innego miejsca, które obiecywało litewskie specjały i miało w internecie naprawdę wiele dobrych ocen…
Które samo sobie chyba wypisało. Jedzenie było nie dość, że przeciętne, to jeszcze porcje były skandalicznie małe. Berneliu Uzeiga – wystrzegajcie się tego miejsca. Gorąco żałowaliśmy, że nie poszliśmy do Foresta po raz trzeci (a nie poszliśmy tylko dlatego, że od hotelu do Foresta mieliśmy jednak kawałek drogi). Po tym lokalu byliśmy tymczasem tak głodni, że musieliśmy zatrzymać się w jednej z nielicznych otwartych jeszcze placówek – McDonaldsie – by czymkolwiek dopchać głód.
Mimo tego niezbyt fortunnego zakończenia pobytu (celowaliśmy na nieco ponad dzień faktycznego zwiedzania, Wilno to dość małe miasto), zdecydowanie miło wspominam cały wyjazd i z dużą przyjemnością wpadnę tu ponownie. Czy to samolotem, czy w ramach dłuższej wycieczki objazdowej Wilno-Ryga-Tallin. Ceny w gastronomii są, w porównaniu z warszawskimi, całkiem przyzwoite, ludzie generalnie rozumieją polski (mimo, że próbowaliśmy zwykle komunikować się po angielsku) – przyznam, czuliśmy się nieco tak, jak Brytyjczycy czy Francuzi czują się w swoich byłych koloniach 😉 Przed przyjazdem słyszeliśmy, że Polacy nie są przez Litwinów zbyt lubiani, ale, jeśli już, mieliśmy odwrotne wrażenie. Może to efekt uboczny litewskich wypadów do polskich sklepów na Podlasiu?
Jeśli szukasz dobrego miejsca na bliski wypad – zdecydowanie polecam 🙂