Recenzja: Nasza Klasa
Nasza Klasa, wystawiana w Teatrze Dramatycznym miasta Warszawy, to sztuka bardzo mocna. Wali emocjami, raz za razem, na odlew. Bierze na warsztat rzeczy trudne i nie popuszcza, a trzy godziny w teatrze mijają nieodczuwalnie.
Sztuka inspirowana była pogromem w Jedwabnem. W toku drugiej wojny światowej inspirowani przez Niemców mieszkańcy miasteczka spalili w stodole co najmniej kilkuset współmieszkańców – Żydów (źródła historyczne różnią się co do ilości ofiar, IPN mówi o minimum 340 ofiarach, z czego co najmniej 300 spalonych, śledztwo prowadzone tuż po wojnie mówiło o nawet 1600 ofiarach; wśród ofiar były też kobiety, starcy i dzieci). Autor podjął się bardzo trudnego wyzwania. Chciał pokazać jak to się mogło stać, że ludzie, którzy znali się całe życie, uczniowie tytułowej „Naszej Klasy” mogą w pewnych warunkach zachować się wobec siebie aż tak bestialsko.
Udało mu się to wspaniale.
Lekcja 1
Spektakl zaczyna się w latach 30-tych, od scenki z wspólnego życia klasy (uczniowie odgrywani przez dorosłych, ubranych już zgodnie ze swoją „dorosłą” rolą). Polak Rysiek kocha się w Żydówce Dorze, inne dzieci się z tego śmieją, opisują kim chcą być jak dorosną. Na koniec jeden z nich, Żyd Abram żegna się z klasą – wyjeżdża do USA, przez długi czas jego dobroduszne, naiwne listy będą fascynującym kontrastem do sytuacji jaka rozwinie się w Polsce.
Lekcja 2
Mija kilka lat. Państwo polskie wprowadza nowe reguły wychowania, promujące wiarę katolicką, dochodzi do pierwszych tarć na tle przynależności poszczególnych uczniów, ale czuć wyraźnie, że rasa jest tu wymówką. Problemem są różnice majątkowe, żydowskie dzieci pochodzą z bogatszych rodzin, Menachem dostał od ojca rower, na który podrywa śliczną Dorę, Rachela pochodzi z rodziny młynarzy, ojciec Jakuba to bogaty kupiec. Tymczasem rodzice Polaków to głównie rolnicy i służący, co naturalnie generuje tarcia.
Lekcja 3
Rozpoczyna się druga wojna, bohaterowie są już na krawędzi dorosłości. Do miasteczka wkraczają wojska rosyjskie. Żydzi Katz i Menachem współpracują oficjalnie z okupantem – ten ostatni zaczyna prowadzić kino w dawnym domu modlitewnym. Polacy są w większości zdecydowanie bardziej patriotyczni, myślą o stworzeniu organizacji podziemnej. Wyjątkiem jest Zygmunt – jego ojciec został aresztowany, a Zygmunt by nie podzielić jego losu zaczął pracować jako agent NKWD, „wsypał” też kolegę, Ryśka, wiedząc, że on jeden jest na tyle twardy by przetrwać tortury jakie NKWD serwuje więziom.
Lekcja 4
Zamiast Rosjan mamy Niemców i sytuacja zaczyna się odwracać. W końcu dochodzi do pogromu. Zaczyna się on od zabójstwa Jakuba Katza, którego dokonuje trzech jego byłych kolegów z klasy, Zygmunt, Rysiek i Heniek. Świadkiem jest również Władek, ale nie przyłącza się do zbrodni. Następnie trzej koledzy idą szukać Menachema, a nie zastając go gwałcą jego żonę Dorę (tu „wstrzymuje się” Heniek, „jedynie” asystując, prowodyrami, tak jak wcześniej są Zygmunt i Rysiek. Sam Menachem zdołał się ukryć u koleżanki, Zosi -porzucając przy tym swoją żonę i dziecko. Ratuje się również Rachelka, którą ukrywa u siebie Władek. Pozostali Żydzi, w tym Dora, są najpierw spędzeni na centralny plac i tam upokarzani, a następnie spędzeni do stodoły, która zostaje podpalona.
Przerwa – a emocje wręcz buzują. Drugiej połowy nie zdradzę, choć zawiera kilka co najmniej równie mocnych scen. Pójdźcie sami, WARTO.
Ogromnym osiągnięciem „Naszej Klasy” jest to, że naprawdę nie ma tu „krystalicznych” postaci. Znalazłem w internecie artykuły twierdzące, że Żydzi są w tej sztuce szlachetni i czyści, a Polacy to zabójcy i chamy i naprawdę zastanawiam się, czy aby nie oglądaliśmy z autorami takich recenzji innej sztuki.
Bo w tej, na której byłem, wszystkie postacie były ludzkie aż do bólu. Szlachetnych ani krystalicznych naprawdę tu nie było. Każda ma jakieś wady. Ba, w przypadku Dory, która dość wcześnie umiera, dodane wręcz na siłę (ku swojemu obrzydzeniu odczuwa przyjemność i podniecenie podczas gwałtu), byle tylko pokazać, że nie jest postacią krystaliczną. A inni?
Tak, „czarnym charakterem” sztuki jest Polak Zygmunt. Tyle tylko, że to mentalny brat bliźniak Żyda Menachema i banalnie łatwo można zobaczyć jak, przy zmianie kilku drobnych czynników zewnętrznych, mogliby się spokojnie zamienić miejscami. Jeden i drugi to de facto kawał skur****. A jednocześnie jeden i drugi potrafią kochać i troszczyć się o swoją rodzinę, a ich strata może ich załamać – Zygmunt jest pod tym względem wręcz szlachetniejszy od Menachema.
To samo można powiedzieć o każdej innej postaci. Są naprawdę świetnie zrównoważone, nieprzerwanie pozytywną postacią (no, niemal, o czym za chwile) , jest tylko Żyd Abram Piekarz/Baker. A jest taką postacią dlatego, że on się z tej całej patologicznej sytuacji bardzo szybko wyrwał! Ot, cały sekret!
A nawet i on, na koniec, odwiedzając Polskę woli zaakceptować osobę, która pomogła w rzezi jego bliskich – byle tylko ta osoba potwierdziła mu wyidealizowaną wizję tego, jak to ci bliscy szli do śmierci z godnością, jak to rabin idąc błogosławił wszystkich i ofiary, i katów…
To nie jest, wbrew temu co niektórzy by chcieli, opowieść o „złych Polakach i dobrych Żydach”. Ba, taką mentalność wykpiwa sama sztuka w losach Zosi na emigracji!
To dużo trudniejsza, ale i dużo bardziej realistyczna i przejmująca opowieść o tym, jak rzuca nami los i jak ludzie mogą zabrnąć daleko często pod wpływem jednej złej decyzji, albo wręcz zwykłego przypadku.
Gdy teraz to piszę, przychodzi mi na myśl, że właśnie stąd niektórym recenzentom wzięła się idea „złych Polaków i dobrych Żydów”… Bo może nie dopuszczają oni w swoich światopoglądach takiego wpływu czynników zewnętrznych, po prostu dzieląc ludzi na dobrych i złych. Jeśli ta teza jest prawdziwa, to po prostu nie zrozumieli oni głównego przekazu tej sztuki. A szkoda, bo najbardziej by z niego skorzystali.
Sztuka jest bardzo oszczędna, wręcz spartańska. Jedyne rekwizyty to kilka ławek i krzesełka, nawet jedzenie i picie jest tylko markowane. Ogromna część tego, co dzieje się na scenie jest – wbrew wszelkim zasadom – opowiadana, a nie pokazywana.
Ale po prostu nie mogłoby być inaczej.
Bo nawet tak, przy całej tej ogromnej umowności, ta sztuka rwie duszę, porusza emocje aż do bólu.
Nawet odrobinka więcej realizmu, odrobinka mniej umowności i byłoby to po prostu nie do zniesienia, byłoby tak potwornie ciężkie, że nie dałoby się w tym teatrze usiedzieć.
A tak… Tak tylko sztuka ta chodzi za człowiekiem długo po tym, gdy opuści widownie.
BARDZO, BARDZO POLECAM.