Niedawno mieliśmy z najlepszą z wszystkich żon mini-urlop, w ramach którego wstąpiliśmy m.in. na chwilę do Kazimierza Dolnego. Ot, wioseczka nad Wisłą, rzekomo malownicza. Przyznam, nigdy nie trafiały do mnie malownicze wioski, dość się ich naoglądałem za młodu odwiedzając dziadków. Raczej już tam moja noga nie postanie. Gusta dyskusji jednak, jak wiadomo, nie podlegają, więc do Kazimierza zmierzają ponoć co roku dzikie tłumy dwóch kategorii:
– studentów i absolwentów ASP,
– jak również Warszaffki, czyli grupy majętnych,często lekko zblazowanych warszawiaków, szukających modnego miejsca na wypad.
Tym co uderza najbardziej w Kazimierzu są… ceny. Takie, których nie powstydziłyby się warszawskie restauracje i nie chodzi tutaj bynajmniej o bary mleczne. Kotlet mielony z ziemniakami – 35 zł? Że co przepraszam? W malutkiej, trzytysięcznej dziurze?
Co najgorsze, jakość tamtejszej oferty jest, w najlepszym razie, poprawna.
Z drugiej strony – jak wiedzą że klient kupi, to sprzedają. Kapitalizm mamy, podaż i popyt.
To jednak skłoniło nas do pewnych rozważań. Jeśli sami mielibyśmy knajpę w takim miejscu, jak należałoby postąpić?
Z punktu widzenia czystego biznesu, rozwiązanie jest proste – oferujesz minimalną możliwą jakość wystarczającą do zapełniania lokalu, przy maksymalnych możliwych cenach. Skoro ludzie i tak i tak będą przyjeżdżać i kupować, przynajmniej w sezonie, należy podbijać ceny jak się da przy minimalizacji kosztów. Składniki powinny być najniższej możliwej jakości, jaką wciąż uda się sprzedać bez odstraszania klienta. Podobnie wystrój, obsługa, itp. Tniemy koszta i tyle.
Z drugiej strony, każde z nas czułoby się po prostu źle robiąc coś takiego. Z tej perspektywy nie mamy mentalności biznesmenów. Ważniejsze jest dla nas poczucie satysfakcji z jakości oferowanych usług. Nie znaczy to, że oferowalibyśmy tanie rzeczy – skoro przyjeżdżają ludzie gotowi zapłacić, to niech płacą. Nawet tych 35 złotych za prostą potrawę w malutkiej wiosce. Ale niech dostaną za to naprawdę wyjątkową jakość, taką którą będą wspominać i w Warszawie.
Te dwa podejścia określiłbym mianem dwóch różnych mentalności – mentalności biznesmena i mentalności rzemieślnika. Biznesmen skupia się na tym by jak najwięcej zarobić. Rzemieślnik też chce zarobić, ale przede wszystkim chce być dumny z tego co robi. Nie są to jedyne mentalności, na pewno można wyłapać inne, np. towarzyskiego/iej, skupionej na relacjach, ale akurat te nas mocno w tej kwestii uderzyły.
Jestem wg. tych kryteriów rzemieślnikiem, inne mentalności są mi obce, nie chcę ich jednak osądzać. Obiektywnie rzecz biorąc, każda ma swoje wady i zalety. Biznesmen zrobi zwykle lepszy interes niż rzemieślnik. Ten będzie zwykle bardziej szczęśliwy niż biznesmen. Towarzyski będzie szczęśliwszy niż pozostali dwaj, ale zarobi zwykle najmniej. Zawsze jest to kwestia priorytetów i wartości.
Ciekawe jest też to, że tworzą swego rodzaju dynamiczny ekosystem. W normalnych warunkach biznesmeni będą powoli wygryzać rzemieślników z rynku, choćby przez konkurencję cenową. W pewnym momencie dojdzie jednak do punktu krytycznego, gdzie odbiorcom na tyle zbrzydnie minimalna jakość biznesmenów, że zaczną skupiać się na jakościowych rozwiązaniach i nagle to na rzemieślników będzie zapotrzebowanie. Po jakimś czasie będzie już ich na tyle dużo, że niektórzy, mniej zadeklarowani zaczną sprawdzać, czy nie dałoby się jednak nieco obniżyć jakości i kosztów przy zachowaniu ceny… I tak w kółko…