Być albo nie być, czyli lekturowe absurdy…
Przez dużą część podstawówki (byłem jednym z ostatnich roczników „8-latki”) byłem w klasie z rozszerzonym angielskim. Mieliśmy naprawdę świetnego nauczyciela, nic więc dziwnego, że dość spora część mojej klasy w 7 i 8 roku trafiła do finału olimpiady z angielskiego. Tam, w ramach jednego z zadań mieliśmy zaprezentować jakiś tekst na pamięć, wszyscy przygotowaliśmy słynny monolog z Hamleta.
Podobno zrobiliśmy wielkie wrażenie i mocno się wyróżnialiśmy na tle innych uczestników.
Tyle tylko, że gdy teraz patrzę na to wstecz, zachodzę w głowę jak można to było zrobić. Jak skrzywiony mieliśmy system edukacji, aby dać 13-14 latkom ten monolog?
Przecież nie ma opcji, żeby któreś z nas – dzieciaków, co tu dużo mówić -faktycznie ten monolog zrozumiało. Ba, jakby któreś zrozumiało, to zamiast na olimpiadę należałoby nas posłać do psychologa – i to bynajmniej nie szkolnego, ale na solidną terapię.
Bo to przecież rozważania niedoszłego samobójcy…
To co napiszę nie będzie zapewne niczym odkrywczym. Tego rodzaju głosy pojawiały się już przecież nie raz. Jednak myślę, że warto i tak do nich wracać. Ileś takich wiadomości w końcu osiągnie pewną wartość krytyczną i może rozpocząć jakąś zmianę…
Nasz kanon lektur jest idiotyczny.
Nie, żeby tylko nasz – ten sam problem mają w zasadzie na całym świecie.
Jakiś bystrzak wpadł na pomysł, że pewne książki to klasyka, standard, po prostu trzeba je znać.
Tyle tylko, że to tak nie działa.
Książki są dziełami sztuki. Sztuka ma wzbudzać pewne emocje.
Aby móc faktycznie odczuć pewne emocje dzięki sztuce, potrzebujemy ich przynajmniej liznąć samemu. Tak, by mieć jakiś punkt odniesienia, coś, co może zostać pobudzone przez sztukę. Jeśli nie miałeś nigdy myśli samobójczych, nie zrozumiesz dylematu Hamleta, a tym bardziej nie będziesz go w stanie dobrze odegrać. Jeśli nigdy nie tęskniłeś do miłości z jakiegoś powodu zabronionej, Romeo i Julia czy Tristian i Izolda będą trudni do przetrawienia. Ba, Romeo i Julia jest w ogóle nie do zrozumienia z perspektywy 14 czy 15 latka, ta sztuka nabiera sensu i drugiego dna dopiero z perspektywy 30-latka, który rozumie, że gdyby Romek i Julka się nie załatwili… to ich młodzieńcze zauroczenie pewnie szybko by przeszło, tak jak to często w tym wieku bywa.
A jak zrozumieć tą obsesję polskich autorów n.t. przyrody, nie liznąwszy stepów, na które byli zesłani i tej wypalonej, wyblakłej roślinności? Nic dziwnego, że rodzima, soczysta roślinność pamiętana z ojczyzny tak wgryzła im się w głowę…
Czy to się komuś podoba czy nie, ogromna część literatury i sztuki ma doświadczeniowy próg wejścia. Nie zrozumie się jej, jeśli nie ma się na koncie pewnych doświadczeń. Zmuszając dzieciaki do zapoznania się z taką sztuką przedwcześnie robimy im po prostu ogromną krzywdę. Nie poznają one klasyków – one je wkuwają na pamięć. Pod tym względem własna lektura, a „bryki”, to żadna różnica – tak czy tak nie będzie tu zrozumienia, bo nie ma jak go być.
Są od tego pewne wyjątki – i w większości są to książki pisane pod takiego właśnie odbiorcę nastoletniego. Rzeczy, które na dzisiejszym rynku literackim oznacza się mianem „young adult fiction”, literatury dla nastolatków. Jeśli już mamy zmuszać dzieci i nastolatków do czytania i zapoznawania się ze sztuką na siłę -niech będzie to tego rodzaju sztuka. Rzeczy, które mogą faktycznie zrozumieć, bo pisane są z uwzględnieniem ich zestawu doświadczeń.
Alternatywa jest po prostu głupia.