Jak mieć satysfakcjonujący koniec?

„Trzeci akt”, ostateczna walka z wielkim złym, rozwiązanie akcji, jest chyba jednym z najtrudniejszych elementów do dobrego zrobienia w filmie czy książce. Czytam i oglądam dużo, ale bardzo, bardzo rzadko spotykam choć dobre rozwiązanie akcji…

A już wyjątkowo rzadko spotykam rozwiązanie genialne. Takie, które jest satysfakcjonujące aż do głębi, które przypomina mi się z wielką przyjemnością na lata po tym, gdy już skończyłem książkę.

Chcę Ci opisać jedno takie rozwiązanie, wraz z wyjaśnieniem co uczyniło je aż tak dobrym.

Moim złotym standardem w tej kwestii jest cykl o Felixie Castorze, autorstwa Mike’a Carreya. Indywidualnie każda z pięciu książek cyklu to po prostu średni kryminał łączący klimaty noir oraz realizmu magicznego. Nasz świat, ale z dodatkiem duchów, zombie (zwłok opętanych przez duchy), zwierzołaków (ludzi opętanych przez duchy zwierząt) oraz demonów. Tytułowy Felix Castor to cyniczny detektyw-egzorcysta (świecki) obdarzony zdolnością widzenia duchów. Cynizm służy ukrywaniu głębokiego poczucia winy, Castor bowiem popełnił duży błąd i uwięził potężnego demona w ciele swojego przyjaciela, Rafiego. Jeśli kojarzy Ci się to nieco z Johnem Constantine, to nie bez powodu – Mike Carey był wszak jednym z autorów kultowego Hellblazera.

Rafi, niekiedy kontrolowany przez demona Asmodeusza, przewija się przez wszystkich pięć tomów cyklu. Zwykle w cieniu, podczas wizyt Felixa lub jego przyjaciół w szpitalu psychiatrycznym w którym Rafi jest uwięziony… Albo pociągając za sznurki niektórych spraw, w które zostaje wplątany Castor . Przez cztery tomy skutecznie buduje to postać potężnego antagonisty. Jednocześnie antagonisty, którego nie można ot tak zabić (nawet, gdyby się miało do tego środki), bo zajmuje ciało sojusznika… Zabijając wroga, zabijamy też przyjaciela…


A potem, pod koniec czwartego tomu, Asmodeusz przejmuje pełną kontrolę nad Rafim, ucieka ze szpitala i rozpoczyna radosną rzeź wszystkich kontaktów Castora, systematycznie niszcząc jego życie.

Ostateczna walka, do której zmierza cała książka, jest absolutnym majstersztykiem. Nie tylko dlatego, że jest po prostu świetnie napisaną sceną akcji, ale przede wszystkim dlatego, że absolutnie wszyscy sojusznicy Castora wykorzystują wszystkie swoje już wcześniej wprowadzone możliwości, by razem w końcu wygnać Asmodeusza. (W świecie nakreślonym przez Careya demonów nie można zabić, można je jedynie wygnać z naszego świata.)

Ten finał jest genialny, ponieważ czytelnik ma ogromne poczucie tego, że wszystko co dotychczas czytał było po coś.

Każda postać ma swoją rolę do odegrania.

Każda moc ma swoje zastosowanie.

To, jak zbudowany został świat ma prawdziwe, głębokie znaczenie.

I daje to potężny efekt.


A Asmodeusz i tak jest na tyle potężny, że bierze na siebie kolejne razy… obezwładnia lub przełamuje kolejne siły na niego rzucone… Aż w końcu, rzutem na  taśmę, zostaje pokonany.

Jest to świetne, bo daje czytelnikowi poczucie, że każda postać była po coś. Jakby zabrakło nawet jednego elementu układanki, to by nie wystarczyło.


Sednem jest tu coś, czego tak bardzo brakuje w wielu współczesnych filmach czy książkach. Każda postać jest po coś i to widać… Nawet jeśli zostaje pokonana, to główny zły ma już w sobie kolejne rany, kolejne oznaki słabości… Które się kumulują… i kumulują… aż w końcu pada.


Porównajmy to z typową finałową walką, gdzie wszyscy chwile się tłuką, po czym w końcu jedna z postaci zadaje ostateczny cios. Poziom satysfakcji jest dużo niższy – bo nie mamy poczucia, że pokonane wyzwanie było specjalnie duże.

Uczcie się od Castora ludzie. Uczcie się od Mike’a Carrey’a.

Tak się robi finał!


Aż mam ochotę go ponownie przeczytać 🙂