Niedzielni Podróżnicy: Cztery dni w Rzymie
Rzym – niezwykłe, romantyczne miasto, czy przereklamowana tandeta? Zobaczmy 🙂
Odwiedziliśmy „wieczne miasto” na początku października. Zdecydowanie polecam ten okres. Temperatury były na tyle przyjemne, że zwykle nawet wieczorem dało się chodzić w krótkim rękawku. Chociaż turystów było dużo, to podejrzewam, że w lecie jest ich nieporównywalnie więcej.
Nocowaliśmy w apartamencie w Watykanie, Sotto la Cupola, w jakieś 250 metrów w linii prostej od bazyliki Św. Piotra. Mogę zdecydowanie polecić tą miejscówkę – bardzo mili gospodarze i świetna lokalizacja. Problemem był ewentualnie internet, który wymagał regularnego restartu modemu, ale oprócz tego miejscówka jest naprawdę ok. Ciekawie rozwiązali śniadanie. Kilka stolików w kuchni ma po prostu regularnie uzupełniony zapas chleba, sucharów, rogalików śniadaniowych, płatków, itp., wszystko w jednorazowych paczkach. Dla potrzebujących więcej białka jest też lodówka i dość łatwo dokupić potrzebne rzeczy w okolicznych sklepach.
Do Rzymu przylecieliśmy dość późno – po 22 w sobotę. Pobyt zaczął się od starcia z taksówkarzami na lotnisku. Są oni prawnie ograniczeni co do stawek, jakie mogą brać (30 euro z Ciampino, 48 z Fiumicino, za przejazd do dowolnego miejsca w obrębie starych murów miejskich). Tyle tylko, że radośnie te prawa ignorują i oszukują turystów (oraz napastują, wg. wielu źródeł, tych swoich kolegów, którzy chcieliby przestrzegać prawa). Próbowali więc i od nas wymusić 50-60 euro za taki przejazd. Rozwiązaniem był telefon do naszej gospodarz, która jasno dała im znać, że jak spróbują wyciągnąć więcej, to ich po prostu zgłosi na policję. Lecąc do Rzymu warto na tą gromadkę naprawdę uważać.
Po dotarciu do apartamentu zostaliśmy mile przywitani przez męża naszej gospodarz, który wyjaśnił nam masę rzeczy odnośnie miasta. Próbowaliśmy jeszcze gdzieś wyjść coś zjeść, ale było już koło północy i okoliczne knajpy niestety zamykały podwoje, skorzystaliśmy więc po prostu z bufetu śniadaniowego. Śniadanie na kolację – bo czemu i nie? 🙂
Zwiedzanie Rzymu zaczęliśmy więc tak naprawdę dopiero w niedzielę. Z drugiej strony to bardzo dobry moment by zacząć zwiedzać Rzym, zwłaszcza gdy mieszkasz w Watykanie. Można się solidnie wyspać, spokojnie zjeść śniadanie i akurat iść na 12 na plac Świętego Piotra, by zobaczyć na żywo modlitwę papieską. Warto to zobaczyć nawet jeśli nie jest się katolikiem czy chrześcijaninem – po prostu jest to jedna z tych rzeczy, którą w Rzymie warto zrobić 🙂
Plac Św. Piotra naprawdę robi wrażenie. Jest naprawdę ogromny i oddaje majestat, jaki w czasach jego budowy miał kościół w Europie. Takie wrażenie majestatu jest zresztą w Rzymie dość częste. W ciągu dnia plac jest pełen ludzi. Zwłaszcza gdy jest okazja zobaczenia papieża – tego widać hen daleko jako punkt w oknie, ale też w zbliżeniu na czterech dość niewielkich telebimach. Warto tu jednak wrócić również wieczorem, gdy jest praktycznie pusty i pięknie podświetlony. W okolicy nocuje wielu bezdomnych, ale żadnej nocy gdy tam byliśmy nikt z nich nawet nie zwrócił na nas uwagi – każdy zajmuje się swoimi sprawami i tyle.
Z placu ruszyliśmy do centrum Rzymu, przechodząc po moście przy Castel Sant’Angelo, watykańskiej twierdzy, i zagłębiając się w Rzymskie uliczki. Centrum Rzymu jest bardzo europejskie, jeśli byłeś w paru innych dużych stolicach, raczej nie znajdziesz tu niczego wyjątkowego (w odróżnieniu od Zatybrza). No, miejscami nowoczesna zabudowa ustępuje dużo węższym i całkiem uroczym uliczkom.
Odwiedziliśmy kilka typowych punktów turystycznych – Piazza Navona, Campo di Fiori – po czym ruszyliśmy w poszukiwaniu jedzenia. Przed wyjazdem spędziliśmy nieco czasu patrząc nie tylko gdzie warto się wybrać, ale również gdzie zjeść by uniknąć tzw. tourist traps, knajp które nie muszą karmić dobrze, bo turyści i tak i tak tam przyjdą.
Zaczęliśmy od jednej pizzerii, na tyle popularnej, że musieliśmy koło 30 minut czekać na stolik, a gdy już zostaliśmy usadzeni, to przy podwójnym stoliku z inną parą. Chciałbym powiedzieć, że jedzenie było warte tego oczekiwania – ale było po prostu ok.
Prawdę mówiąc, jedzenie w Rzymie ogólnie było po prostu ok. Mimo, że staraliśmy się wybierać polecane miejsca, często posiłkując się recenzjami „lokalsów” w Yelpie, to muszę powiedzieć, że naprawdę znam lepsze włoskie knajpy w Warszawie. Najlepszy chyba posiłek mieliśmy w lokalu 433 (powyżej deska serów z niego), gdzie dostałem całkiem miłe risotto, a Beata caprese. To jednak trochę pieśń przyszłości, tu chciałem po prostu wskazać, że jedzenie w Rzymie nieco mnie rozczarowywało (Beata była zadowolona). Chętnie jednak odwiedzimy inne rejony Włoch i porównamy 🙂 Niewątpliwie dobre i w przystępnej cenie było za to wino (zwykle 5-8 euro za karafkę 0.5-0.7l). Miłośnicy piwa będą natomiast niepocieszeni – w wielu miejscach płaci się za nie jak w Szwecji, 5 euro za małe nie należy do rzadkości. No, ale kto jedzie do Włoch na piwo?
Po posiłku ruszyliśmy do jednej z dwóch „kultowych” rzymskich kawiarni. Tłum turystów, kilka stoliczków na zewnątrz (droższa kawa w takiej opcji) i kawa pita na stojąco przy barze lub stoliku barowym. Gdyby jeszcze była jakaś wyjątkowo dobra, ale była po prostu ok (i z jakiegoś powodu od razu posypana cukrem…). Po tym wątpliwej jakości odpoczynku przeszliśmy do niedalekiego Panteonu – dawnej rzymskiej świątyni przekształconej swego czasu na kościół – oraz do słynnych Schodów Hiszpańskich. Jak widzisz na zdjęciu poniżej, wciąż była tam masa ludzi, mimo październikowej daty. Na pewno ślicznie wyglądają tak o 5-6 rano, gdy nie ma tu nikogo, ale nie byliśmy aż tak szaleni, by tu o tej godzinie przyjść.
Po odwiedzeniu schodów wróciliśmy do naszego apartamentu wypocząć. Kolację zjedliśmy w niedalekiej watykańskiej knajpce – jak to zwykle bywa, było ok – po czym pospacerowaliśmy jeszcze trochę po ładnie podświetlonym Watykanie.
Kolejny dzień pobytu zaczęliśmy od podróży na tzw. Zatybrze. Rejon ten przeżywa ponoć ostatnio renesans i nie dziwię się – dla mnie jest to zdecydowanie najfajniejsza część Rzymu, w wielu momentach można się było poczuć niemalże jak w środku średniowiecznego miasta.
Żeby tam jednak dojść, musieliśmy przejść spory kawałek. Planowaliśmy zrobić to wzdłuż rzeki, niestety okazało się, że pomijając obejście przez pl. Św. Piotra, nie za bardzo mamy do takiej rzeki dojście i zamiast tego wpakowaliśmy się w dość smutną, długą ulicę idącą wzdłuż muru przez jakieś 3-4 kilometry.
Nie był to więc dobry początek dnia, ale zdecydowanie wynagrodziła nam to kawa i pana cotta w Cajo & Gajo na zatybrzu – kolejny lokal z naszej listy sprawdzony. Deser super, choć kawa bez rewelacji. (Zresztą przyznam, że rewelacyjna nie była nigdzie, gdzie ją piliśmy w Rzymie. Wiem. Grzeszę.) Delikatna, zupełnie nie słodka pana cotta z odrobiną świeżych truskawek – super. Ciekawe było też tiramisu w kubku od cappuccino.
Po przerwie na kawę spacerowaliśmy sobie trochę po uliczkach Zatybrza, po czym przemaszerowaliśmy pod koloseum. Mieliśmy już okazje zwiedzać inne koloseum, w El Jem w Tunezji, ograniczyliśmy się więc tylko do obejrzenia koloseum i ruin Forum Romanum z zewnątrz. Ale dla tych którzy chcą zwiedzić obydwa – ponoć bilety można szybko kupić, bez kolejki, w okolicznych sklepach z papierosami.
Uwaga, z koloseum w stronę centrum idą dwie równoległe drogi. Ta bliżej forum romanum jest wyjściem z forum i jest ślepa – o czym sami się przekonaliśmy. Drug, przy ulicy prowadzi natomiast do budynku przez wielu włochów bardzo nielubianego – Ołtarza Ojczyzny. Nam, przyznam, bardzo się spodobał – ogromny, majestatyczny, robi niezwykłe wrażenie.
Na szczycie mieści się knajpka oraz winda do punktu widokowego, ale przy cenie bodajże 10 euro za dodatkowe dwa piętra wysokości ograniczyliśmy się do „normalnego” widoku z dachu – który i tak robił piorunujące wrażenie.
Nie większe, wszelako, niż rozwydrzona mewa, która nic sobie robiła z turystów i ich aparatów i siedziała w odległości kilkunastu centymetrów od nas.
Z Ołtarza wróciliśmy autobusem do Watykanu, gdzie wybraliśmy się na obiad do znanej nam już knajpki. Beata wzięła jakiś makaron, ja pizzę, do tego wino. Było ok, a cały posiłek kosztował koło 23 euro.
Nieco odpoczęliśmy i wieczorem znów wybraliśmy się do centrum. Zaczęliśmy znów od Ołtarza (wyglądał ślicznie podświetlony, niestety był już zamknięty – szkoda, bo widok teraz dopiero musiał byś niezwykły), po czym ruszyliśmy w górę, w stronę Fontanny di Trevi. Po drodze zupełnym przypadkiem trafiliśmy do arkad z pięknie zdobionym sufitem, jak również zatrzymaliśmy się w restauracji Peronis (jak się okazuje, położonej w starej rozlewni piwa tej marki). Restauracja zdumiewająco tania jak na Rzym, utrzymana w klimatach naszego Szwejka czy Kompanii Piwnej. Wrażenie robiła caprese Beaty, gdzie dostała po prostu kulę sera do samodzielnego połączenia z pomidorami – naprawdę duża porcja za dość niewielkie pieniądze. Zaskakujące było tylko to, że mimo niskich cen i bycia restauracją marki piwnej… piwo wciąż było drogie, a wino BARDZO tanie.
Po przyjemnym posiłku ruszyliśmy dalej do fontanny. Tu jednak spotkało nas niemiłe zaskoczenie – okazało się, że fontanna jest w remoncie i niespecjalnie jest co oglądać. Zaskoczeniem było przy tym to, jak mały i zwyczajny jest placyk, na którym się znajduje, zupełnie nie pasujący do famy tego miejsca.
Ruszyliśmy więc powoli w kierunku naszego mieszkania. Spacer wieczorem po Rzymie jest naprawdę przyjemny – zdecydowanie polecam. Zwłaszcza gdy jest okazja zatrzymać się w jakiejś cukierni i spróbować nieco włoskich ciastek (jedno dobre, drugie takie sobie – ale próba zaliczona 🙂 ).
Przedostatni dzień pobytu zarezerwowaliśmy na zwiedzanie Watykanu. Widzieliśmy już wcześniej spore kolejki na pl. Świętego Piotra, na początek przeszliśmy więc do kolejki przy muzeum watykańskim. Ta była dość długa (choć ponoć bywa 2-3 razy dłuższa), a lokalni przewodnicy (którzy mogą wprowadzać grupy bez kolejek) byli dość irytująco agresywni w narzucaniu swoich propozycji. (Jeden z nich skwitował moją odmowę niczym w Grze o Tron – „You know nothing!” – szkoda, że nie dodał „John Snow” 😉 ).
Wróciliśmy więc do placu Św Piotra gdzie owszem, kolejki były duże, ale szły tak naprawdę błyskawicznie i po jakichś 15-20 minutach udało się nam obejść cały plac i wejść do środka. Tam była wprawdzie druga kolejka, do kasy na kopułę bazyliki, ale również nie zajęła aż tak wiele czasu (ok. 15 min). Na kopułę są dwa cenniki – tańszy, 5 euro, oznacza, że wchodzisz schodami od początku do końca. Droższy, 7 euro, pozwala Ci ominąć pierwszych 200 stopni windą i przejść tylko ostatnich 300. Jest to i tak dość męcząca wspinaczka w dusznej, ciasnej przestrzeni, więc sugeruję wydać tych dodatkowych 2 euro. Co ważne, wejście do samej bazyliki jest darmowe, płaci się tylko za kopułę.
Widok z kopuły robi wielkie wrażenie – nawet po pierwszym wjeździe windą, gdy patrzysz po prostu z galerii podstawy kopuły na tłumy w samej bazylice. Tym bardziej warto zaś wejść na szczyt i obejrzeć sobie Rzym z tego punktu widokowego.
Gdy zeszliśmy do parteru i wkroczyliśmy do głównej bazyliki, efekt był jeszcze lepszy. Naprawdę można było wyczuć, jaką siłę i majestat miał przekazywać ten budynek, ogromną skalę w jakiej został wybudowany. Trudno było przejść obok tego obojętnie.
Wewnątrz zobaczyliśmy m.in. słynną Pietę, czy przeniesiony tu grób JPII, Beata zwróciła uwagę na odpicowane stanowisko chóru.
Po wyjściu z Bazyliki poszliśmy na kawę by zregenerować siły, po czym ustawiliśmy się w -dużo mniejszej teraz – kolejce do muzeów watykańskich. W sumie czekaliśmy może 25-30 minut – wcześniej byłoby to pewnie koło 45-55. Gdybyśmy zaś przyszli ok. 15, weszlibyśmy bez żadnej kolejki i wciąż mieli jakieś 3 godziny na zwiedzenie całości. Dla fanów sztuki – zdecydowanie za mało czasu. Dla laików takich jak my, starczy tak naprawdę półtorej godziny. Tym niemniej zdecydowanie warto tych półtorej godziny spędzić. Na mnie szczególne wrażenie zrobiły długie i szczegółowo zdobione korytarze do starej siedziby papieskiej (widać, że miały „ustawić” odpowiednio przychodzących). Warto też obejrzeć Kaplicę Sykstyńską, choćby po to by przekonać się, że faktyczny obraz „Stworzenie Adama” jest dość niewielki i jest jednym z bardzo wielu w tym miejscu. Niestety, nie wolno tam było robić zdjęć i było to dość solidnie pilnowane. (Na upartego by się dało, ale nie chcieliśmy kombinować 😉 ).
Naszą uwagę zwrócił też fakt, że na stoiskach z pamiątkami w muzeach było sporo pamiątek Franciszka i całkiem dużo z JPII, a żadnych z Benedyktem… Choć i tak hitem tu były stoiska na mieście, gdzie towarem numer jeden był kalendarz „Przystojni Księża Watykanu” 😉
Był to już nas ostatni wieczór w Rzymie, po kolacji wybraliśmy się więc na dłuższy spacer po centrum. W drodze powrotnej czekała nas fajna niespodzianka. W Castel Sant’Angelo była akurat jakaś gala, kiedy więc zobaczyliśmy obok mężczyznę w białej koszuli mówiącego do kamery, myśleliśmy, że to jakiś wywiad dla telewizji. A tu nagle… Zaczął on śpiewać! Okazało się, że to tenor operowy nagrywa jakiś swój teledysk!
Tekst ten zatytułowany jest cztery dni w Rzymie, ale przyznam, że trudno mi z czwartego dnia znaleźć coś naprawdę ciekawego do opisania. Odlatywaliśmy po 17, musieliśmy więc generalnie po prostu dostać się jakoś na lotnisko, zatrzymując się po drodze w paru miejscach by jakoś zabić czas. Trafiliśmy m.in. do kolejnej rzymskiej kawiarni, która wyglądała jakby czas zatrzymał się we wczesnych latach 90-tych (u nas tak generalnie wyglądają nieliczne ocalałe mordownie). Podziwialiśmy tam jak wszyscy rozmawiają ze sobą- oczywiście na całą salę – kelnerzy, właściciele, klienci. Ciekawe doświadczenie, ale zdecydowanie nie klimat dla nas.
Wracając do pierwotnego pytania – romantyczne miasto czy tandeta – odpowiedź brzmi oczywiście: OBYDWA NA RAZ. Rzym ma nieco naprawdę czarujących miejsc, Zatybrze czy Watykan nocą naprawdę robią wrażenie. Z drugiej strony w wielu aspektach zdaje się być zatrzymany we wczesnych latach 90-tych. Są tu miejsca wielkiego majestatu, jak Ołtarz Ojczyzny czy Bazylika Św. Piotra. I jest pranie rozstawione wprost na ulicy i ludzie pomykający na skuterkach. Jest nie tyle kontrast, co tygiel. Zdecydowanie warty odwiedzenia, choć raczej nie jest to klimat, w którym chciałbym żyć na co dzień.
P.S. Jeśli chcesz zobaczyć dłuższy mój materiał podróżniczy, w Mindstore dostępna jest moja książka Japonia: Niedzielni Podróżnicy . Zapraszam 🙂