Do teatru IMKA wybierałem się pełen pozytywnych oczekiwań. Czterech absolutnie świetnych aktorów, sztuka grana od wielu lat w całej Polsce – widać, coś dobrego. Z elementami improwizacji, co czyni całe doświadczenie ciekawszym i bardziej interaktywnym.

Sama IMKA zawodzi – malutkie krzesełka (nie mam pojęcia jak mieści się na nich ktoś z otyłością albo mający metr dziewięćdziesiąt wzrostu), ustawione tak ciasno, że czuć wyraźnie zbyt mocny dezodorant osoby siedzącej przed Tobą i nieświeży oddech osoby siedzącej za Tobą. Niskie podwyższenie i bliska scena sprawiają, że z czwartego rzędu nie byliśmy w stanie widzieć nic, jeśli aktorzy schodzili do poziomu podłogi, zastanawiam się więc, czy ludzie w rzędzie 20-tym widzieli w ogóle cokolwiek. Kiepska akustyka (bo takich aktorów o słabą wokalizację nie podejrzewam) sprawiała, że niekiedy z czwartego rzędu trudno było zrozumieć co mówią. Ponownie – nie wiem jak z tymi z 20-go. Jak na teatr, gdzie bilety kosztują normalnie stówkę… słabo.

Magic Card Trick

To jednak niestety nic w porównaniu z samym przedstawieniem.

Po pierwszych pięciu minutach błąkania się aktorów po scenie i nie robienia absolutnie niczego istotnego, ciekawego, zwracającego uwagę, czy w ogóle mającego jakikolwiek sens, byłem mocno zmieszany. Oglądanie tego, jak Karolak stanie na czworaka, a Peszek na niego wejdzie, albo jak panowie plotkują, który jaki biznes powinien założyć („Andrzej Grabowski, Kiepskie Jadło”) i nijak to się nawet nie próbuje kleić, angażować czy prowadzić do zmian w odgrywanych postaciach…  Po takich dziesięciu minutach zaczynałem się wkurzać. Nagle zmiana, panowie zdają się zmienić rytm, podbiegają do widowni, biorą od kogoś torebkę, czyżby to wszystko miało jakiś faktyczny sens, który teraz temu nadadzą?

Mija kolejna minuta… Dwie… Pięć… Dziesięć… Panowie wrócili na scenę, bredzą coś trzy po trzy, bez ładu i składu, kładą się na podłodze, kopią, jeden udaje, że drugiemu będzie wsadzał rękę w odbyt…

Widownia pełna sala, koło dwustu osób, a śmieje się może z pięć…

Ni smutne to, ni śmieszne. Ni ciekawe, ni wkurzające. Ni emocjonujące, ni nudne nawet… Po prostu, puste. Bez ładu i składu.

Nawet aktorstwo trudno oceniać, bo i po czym? Cóż to dzieje się na scenie, co wymagałoby zademonstrowania jakichkolwiek umiejętności aktorskich?

Pół godziny od rozpoczęcia sensu patrzę na godzinę, mrucząc pod nosem „co to ***** jest?” i zastanawiając się ile jeszcze mam się męczyć. Pozostałe 45 minut do końca seansu spędzam walcząc ze sobą, by nie wstać i nie wyjść, najlepiej z wyraźnym komentarzem o tym, jak totalny, absolutny szajs dziejący się (bo nawet nie grany) na scenie właśnie kosztował mnie godzinę życia, której nijak nie odzyskam.

Gdyby autorem Kwartetu był początkujący scenarzysta, albo gdyby występowali tam mniej znani aktorzy, zostałby absolutnie zmiażdżony przez krytykę. A tak co niektórzy szukają w tym czymś wartości – zupełnie nie mam pojęcia czemu…. Serio, tak jak prowadzę klub improwizacji i ludzie pierwszy raz stają na scenie, wziąć z nich dowolne cztery osoby, zrobiłyby w tym czasie coś ciekawszego i bardziej angażującego dla publiki… niż ta breja.

Co najsmutniejsze – wychodząc i klnąc pod nosem na to skandaliczne „coś” dowiedzieliśmy się od innej osoby z widowni, że to i tak jedno z lepszych przedstawień w IMCE (co bynajmniej nie było pochwałą dla Kwartetu)… Szkoda. Liczyłem na zobaczenie świetnych aktorów w dobrej sztuce. Zamiast tego byli w czymś, czego nie tylko sztuką nie da się nazwać, ale w czym nie mieli nawet okazji być aktorami. Ot, czterech starszych panów hasających po scenie i robiących co im się żywnie podoba… I co nijak nie przekłada się na doznania widowni.

OMIJAĆ Z DALEKA!

Ja, ze swojej strony, zgłoszę się do IMKI po zwrot pieniędzy za bilety. Zapłaciłem za sztukę z elementami improwizacji. Nawet gdyby była to kiepska sztuka, czy kiepska improwizacja zrozumiałbym. Ale tu nie było po prostu niczego. Żadnej treści ani żadnej wartości. Żal.