Recenzja: Rodzina Addamsów – Musical
Rodzina Addamsów to jeden z tych fenomenów popkulturowych, który wracał wielokrotnie i zwykle w udany sposób. Zaczęło się od komiksu w New Yorkerze, potem był czarno-biały sitcom telewizyjny, dwie serie animowane, dobrze przyjęte filmy pełnometrażowe i dość przeciętna próba serialu-remake’u. No i w końcu – musical. Jego polska adaptacja wystawiana jest właśnie w Teatrze Syrena w Warszawie i pomyślałem, że warto wrzucić jej recenzję.
Fabularnie musical to historia Wednesday przedstawiającej rodzinie swojego narzeczonego (i próbującej zrobić dobre wrażenie na jego rodzinie), wraz z typowymi dla takich sytuacji teatralnymi komplikacjami. To właśnie ta typowość jest dla mnie największą wadą Rodziny Addamsów. Widać, że scenarzysta poszedł w pewne teatralne klisze, doskonale znane dla widza, ale nie pasujące do końca do przerabianego materiału źródłowego. Powstaje przez to coś lepiej zrozumiałego dla współczesnego widza, coś co może odnieść łatwo do swojego życia… ale coś co gubi ducha i istotę oryginału.
Nie znaczy to, że Rodzina Addamsów nie jest przyjemnym czy zabawnym musicalem. Ma kilka naprawdę dobrych kawałków (cudowna aria Pugsleya o tym, jak to po odejściu siostry nikt już nie będzie go torturował), jest w wielu miejscach bardzo śmieszna. Tyle, że… Cóż, to nie jest Rodzina Addamsów.
Niedawno recenzowałem tu „Zew Cthulhu” rzekomo inspirowany prozą Lovecrafta. Cóż, tamto coś z inspiracją wiele nie miało wspólnego – to był co najwyżej namedropping. W przypadku musicalu Rodzina Addamsów możemy natomiast faktycznie mówić o inspiracji dość daleko odchodzącej od materiału źródłowego. Mamy wiele elementów pierwowzoru, ale też wiele bardzo odległych. Charaktery Gomeza i Morticii uległy drastycznej modyfikacji, podobnie Wednesday, choć Fester i Pugsley są niemal wklejeni z oryginału. (Niemal, bo w jednej scenie Pugsley rzucający komentarz do swojej tuszy wydaje się też niezbyt dopasowany, podobnie jak babcia komentująca o tym, że siedzi on za dużo na Facebooku.)
Przede wszystkim zmianie uległa sama dusza i esencja Rodziny Addamsów. Oryginał był o de facto klasycznej rodzinie nuklearnej, tylko wyjątkowo dziwnej i absolutnie, bezwstydnie radosnej i komfortowej w swojej dziwności. (Efekt ten fajnie udało się powtórzyć np. w filmach z lat 90-tych.) Tymczasem tu – zwłaszcza w drugim akcie – ciężar gatunkowy spada na „bądź spontaniczny, nie trać młodzieńczych marzeń”. To nie jest złe, po prostu nie są to Addamsowie. Dla uzyskania tego efektu mamy też zmianę Gomeza, który staje się w zasadzie pantoflarzem i wynikającą z tego zmianę Morticii (zresztą ogólny brak chemii między nim i Morticią jest wręcz skandaliczny – ale mam wrażenie, że to bardziej wina scenariusza, niż aktorów, którzy robili co mogli z takimi, a nie innymi rolami).
Przez pierwszych 15 minut musicalu mnie to wkurzało. Potem po prostu stwierdziłem sobie „ok, to elseworlds” i z tym drobnym założeniem bawiłem się naprawdę dobrze. Mam wrażenie, paradoksalnie, że im mniej ktoś lubił klasyczną Rodzinę Addamsów, tym lepiej będzie się na tym musicalu bawił – bo nie będzie mu przeszkadzać porównanie do oryginału. Widać, że scenarzysta chciał czegoś przystępnego dla współczesnej widowni, z problemami jakie dla niej pasują, nawet kosztem materiału źródłowego. Nie mogę tego pochwalić i żałuję, że podjęto taką decyzję – ale też rozumiem dlaczego ją akurat podjęto, nie jest czymś zrobionym w czambuł czy dla samej dziwności lub eksperymentu. Efekt nie jest tak dobry jak mógłby być i boli stracony potencjał – ale tym niemniej ogląda się i słucha dobrze, z wybuchami gromkiego śmiechu.
To powiedziawszy, tak czy tak cały musical jest nieco przydługi. 180 minut (w tym przerwa) momentami nieco się ciągnie, jeden czy dwa wątki (np. kłótnie Gomez/Morticia) można by moim zdaniem wyciąć z korzyścią dla płynności całej akcji. Z drugiej strony np. Lucas, ukochany Wednesday, jest strasznie niedorysowany, de facto poza tym, że w połowie ma się przełamać i być bardziej spontaniczny, nie wiemy o nim praktycznie nic. To bardziej, mam wrażenie, rekwizyt, niż dobrze zbudowana postać, lepiej wypadają już jego rodzice. Aktorsko jest ok, biorąc pod uwagę materiał (cudownie wypada Fester, pozostali dają radę), nieźle wypada scenografia i efekty. (Rączka!)
W sumie, czy warto? Chyba tak. To bardzo przyzwoity, klasyczny musical, z kilkoma fajnymi efektami specjalnymi (rączka), przyzwoitymi piosenkami (choć żaden kawałek nie zostanie ze mną na dłużej, więc mamy tu trochę syndrom Polity), dużą ilością faktycznie śmiesznych żartów i odrobiną Addamsowej przyprawy. Czy mogło być lepiej? Tak, mogło. Nawet dużo. Ale mogło być też dużo, dużo gorzej. Tak długo, jak nie przywiązujesz szczególnej wagi do wierności oryginałowi (lub, jak ja, założysz, że to elseworlds i tyle), myślę, że będziesz się dobrze bawić.
Ocena: 7 fiolek trucizny z 10 – i jest imprezka