Recenzja: Suicide Squad

Szczerze i absolutnie nie potrafię zrozumieć, czemu ten film ma tak kiepskie recenzje. Nie tylko ja zresztą. Wg. Rotten Tomatoes, krytycy dają „Legionowi Samobójców” wycisk, jedynie 26% recenzji jest pozytywnych, a średnia to 4.7/10. Wśród widzów ten wynik wynosi jednak aż 69%, a średnia to 3.7/5 (czyli odpowiednik 7.4/10)!

Jak łatwo domyślić się z tego wprowadzenia, sam też Suicide Squad (do polskiego tytułu się nie przekonam polubiłem). Czy to najlepszy film o superbohaterach, jaki widziałem? Nie. Deadpool, Avengersi, Guardians of the Galaxy czy drugi Kapitan Ameryka są moim zdaniem lepsze.

Ale biorąc pod uwagę dotychczasowe filmy DC, SS to krok w bardzo, bardzo dobrym kierunku.

Wydaje mi się, że krytycy mogli się zawieść oczekując kolejnego Deadpoola – bo to jest takie teraz cool i chic, łamać 4 ścianę i w ogóle.

Tyle, że to tak nie działa. Deadpool jest humorystycznym podejściem do świata Marvela, który sam w sobie jest dość kolorowy i radosny. Czasem krwiście kolorowy, ale hej, największy antyheros Marvela przez wiele lat, Wolverine, nosił żółto-niebieski spandex! Jasne, są wyjątki jak Punisher czy cykle Ultimate, ale generalnie Marvel jest dużo bardziej energiczny i zabawny niż DC. Gdy w DC pojawia się humor, jest to humor cyniczny i czarny jak dobra turecka kawa. Wisielczy humor rodem z Constantine’a czy właśnie Suicide Squad. (Jasne, są wyjątki, są lżejsze wątki w DC itp., ale ogólny klimat DC jest mroczniejszy i bardziej poważny niż Marvela – i filmy to odwzorowują.)

I Suicide Squad bardzo dobrze odwzorowuje ten klimat. Jest miejscami zabawnie, ale to zabawa rodem z ostatniego balu w mieście ogarniętym zarazą.


Wadą SS jest niewątpliwie fakt, że DC musi Marvela doganiać. Nie ma gotowej ekipy rozpoznawalnych postaci, musi więc w jednym (dość krótkim jak na współczesne standardy, bo tylko dwugodzinnym) filmie wprowadzić cały szereg osób. Tu moim zdaniem ktoś trochę spaprał, bo DC nie ma wprawdzie wielu filmów w nowym rzucie, ale ma świetnie rozwinięty świat serialowy i jestem pewien, że fani by się nie obrazili gdyby na ekranie pojawili się serialowi Flash, Kapitan Bumerang czy Amanda Waller (dobra, formalnie nie żyje, ale to świat komiksów, tam co i rusz okazuje się, że umarł czyjś klon czy inny macguffin). Tym bardziej, ze serialowy Deadshot nie żyje i można by go spokojnie zastąpić nowym, czyli Smithem.

To powiedziawszy, nowe postacie generalnie rzecz biorąc dają radę. Smith gra siebie, ale tego charyzmatycznego siebie z Dnia Niepodległości, nie tego palanta z After Earth. Margo Robbie jako Harley Quin kradnie wszystkie sceny (choć fakt, że to wdzięczna rola). Pozostali członkowie SS byli ok – za mało czasu, by naprawdę ich jakoś rozbudować. No, może za wyjątkiem Katany, która po prostu mnie irytowała – coś w tej postaci nie zaskoczyło.

Jeśli chodzi o inne role, Viola Davis jako Amanda Waller jest przez większość filmu świetna, choć nieco kuleje w 3 akcie i scenie w trakcie napisów. Jared Leto jako nowa odmiana Jokera… cóż, widziałem wiele krytyki wobec tej postaci, ale biorąc pod uwagę jak niewiele czasu miał na ekranie (pięć czy sześć scen, w większości bardzo krótkich), uważam, że zrobił bardzo wiele. Ma swój własny głos, czy może raczej swoje własne warczenie 😉


Tym, co naprawdę mnie urzekło w pierwszym akcie i czego nieco mi zabrakło w trzecim (który, niestety, jest najsłabszą częścią filmu), była Enchantress (i, w mniejszym stopniu, jej brat Incubus, ponownie znerfowany w trzecim akcie). Obydwie postacie korzystają z magii i było kilka naprawdę świetnych scen sugerujących ogromne możliwości każdej z nich. Incubus z umiejętnościami w stylu bohaterów Prototype (macki zestrzeliwujące helikoptery, tego typu zabawy), Enchantress z totalnie odlecianymi możliwościami. Po raz pierwszy we wszystkich filmach o superbohaterach czułem, choć przez krótką chwilę, wrażenie prawdziwej potęgi głównych złych. Doomsday, Ultron, itp. oni po prostu mocno bili. Tutaj były dużo ciekawsze zabawki i to było naprawdę fajne.

Niestety, jak już wspomniałem, w trzecim akcie (w drugim w zasadzie nie występują) postacie te zostały strasznie spłycone a ich moce sprowadziły się do bycia wielkim silnym czymś do bicia (Incubus) oraz robienia wielkiego macguffina zła i zniszczenia, który koniecznie trzeba powstrzymać (Enchantress) + odrobina teleportacji i prostej hipnozy (Enchantress). Słabo, naprawdę słabo i totalnie zmarnowany potencjał. Szkoda, zwłaszcza gdy do tej finalnej walki główni bohaterowie szli przez teren pokazujący pozostałości z pierwszego ataku Incubusa i było to coś naprawdę klimatycznego, sceneria, która mogłaby spokojnie pojawić się w Silent Hill (grze, nie potwornym filmie).


Tym niemniej… Nie było źle. Tym bardziej, że Marvel totalnie ssie z głównymi złymi (i nic nie zapowiada, żeby się to poprawiło przy Thanosie), więc DC ma tu potencjał.


Co jeszcze mogę powiedzieć? Sceny akcji cierpią na umiarkowany syndrom Michaela Baya – miejscami trudno ogarnąć co się dzieje na ekranie – i za to minus. Dialogi są ogólnie ok, choć jest jedna czy dwie sceny, które sprawiają wrażenie pewnej bezsensowności, tak, jakby wycięto ociupinkę za dużo. Duży plus za muzykę. Idealne wykorzystanie klasyki rocka w wielu scenach robi wrażenie.

Ogólnie, zwłaszcza w porównaniu ze Snyderowską masakrą DC, jest całkiem nieźle.

Końcowa ocena: 6.5… a co tam, nawet 7 na 10. Do kina 🙂