Recenzja: Zew Cthulhu, Teatr Nowy
Pierwszy raz zdarzyło mi się wyjść ze sztuki w połowie przedstawienia. Kusiło mnie już raz, mocno, na Kwartecie w Imce, ale tym razem nie wytrzymałem.
Sztuka Zew Cthulhu reklamowana jest w następujący sposób:
„H.P. Lovecraft, którego teksty Houellebecq nazwał „literaturą marzeń, którą gardzi krytyka”, dokonał rzeczy równie trudnej co założenie nowej religii – zbudował w swoich opowieściach integralny mit o Cthulhu – odwiecznych starych bogach, których cywilizacja poprzedzała pojawienie się człowieka na Ziemi. Teraz, ku przerażeniu bohaterów-narratorów opowieści, dawni bogowie wracają, by siać terror i grozę. Jej źródła tkwią nie tylko w mitologii, lecz w skazie i pęknięciach w samych bohaterach, którzy na nasze podobieństwo tworzą portret współczesnego społeczeństwa. Wciąż zadajemy sobie pytanie, co nas czeka? Co będzie dalej?
Przedstawienie Michała Borczucha inspirowane horrorem wyłaniającym się z konkretnej wizji rzeczywistości odpowiada na to pytanie. Czeka nas to, co musi się wydarzyć w horrorze. Nie możemy o tym pisać. Musicie tego doświadczyć sami.” (Za stroną teatru.)
Co dostajemy w praktyce?
Zaczyna się nawet obiecująco – bulgotania i podobne dźwięki w tle obiecują, że może być fajnie.. A potem…
Pierwsza scena. Rozmowa kobiety i mężczyzny, jak się okazuje (choć z gry naprawdę nie sposób tego wyczytać, musi to być zadeklarowane) córki i ojca. Ojciec „nie całuj mnie w usta, jesteś moją córką”. Aha. Czyli zaczynamy od creepoutu i pojechania po tabu. Po co? Co to ma do lovecrafta? Tzn. jasne, rozumiem to jest tani i chamski sposób by sztuka sprawiła, że widzowie poczują się nieco niekomfortowo… Tylko, no właśnie, to tani i chamski sposób. Dobry autor by go nie potrzebował.
No ale ojciec zaczyna opowiadać jak to wędrował w jakiejś rzekomo jaskini mamutów. Narracja urywana, nie wiadomo czy opowiada córce historie, czy ją przeżywa, w każdym razie gubi się w tej jaskini, myśli, że tam umrze i nagle słyszy że coś idzie (tu wychodzi kobieta w stroju cthuluhu czy w sumie nie wiadomo czego tak śmiesznym i szkaradnym, że wstydziłby się go licealista na balu przebierańców), rzucił w to kamieniem i koniec sceny.
Kolejna scena – czytanie/deklamowanie fragmentów Lovecrafta lub czegoś w tym stylu (kojarzy mi się z „Faktami Arthura Jermyna”, które jest akurat mało cthulhowym tekstem), gdy ktoś pokazuje na kurtynie grą cieni mordę opisywanego stwora. Uuuu…
Kolejna scena – ludzie siedzą w kółku i rozmawiają. O czym? To w sumie niejasne. Trochę jest na początku o dzieleniu się ciastem, itp. ale potem wygląda to bardziej jak dyskusję w grupie anonimowych seksocholików. Ale hej, jest odwołanie do Cthulhu – jedna z osób czyta książkę Lovecrafta! (I wypowiada Cthulhu jako coś miedzy wymiotem i zakrztuszeniem się na raz, co jest, cóż, wątpliwe w kontekście. I potem jest dyskusja o tym, że jak powstaną wielcy przedwieczni, to ludzie będą jak oni, wolni i nieokrzesani… Tak, też mi brakowało czegoś w co mógłbym walić głową to słysząc.) I to tyle, dużo ciekawsza dla autora jest dyskusja o tym jakie to są nietypowe parafilie seksualne. No Lovecraft na 150! W końcu kto z nas może zapomnieć te wszystkie seksualne odwołania w książkach Lovecrafta? Te sceny dzikich orgii, jakże plastycznie oddane? Nikt? Bo ich tam nie było nawet cienia?
Kolejna scena, w sumie chyba przedłużenie poprzedniej – zmienia się nieco układ par, nieco inne dialogi, kluczowy dialog o eksperymentach lesbijskich. Bo Lovecraft.
Kolejna scena, koło piosenki wiejskiej! (Nie, ja tego naprawdę nie wymyślam!) Rodzina siedzi, gra i śpiewa. Ojciec poucza synów by naprawdę czuli to o czym śpiewają.
Najsmutniejsze, że tu naprawdę łatwo byłoby dać choć odrobinę, może nie Lovecrafta per se, ale jakiegoś horroru. Wystarczyłoby by grający coraz wyraźniej demonstrowali przerażenie niezadowoleniem ojca, ten na koniec któregoś zamordował i okazało się, że wszyscy poza nim są uwięzieni w jego chorej fantazji. Wymyśliłem to, bo jakiś sposób zajęcia umysłu podczas tego czegoś był naprawdę potrzebny. Bez tego poważnie zastanawiałem się czy przegryzienie swoich żył nie byłoby dobrą ucieczką.
Kontynuujemy wątek naszej rozśpiewanej rodziny jako gospodarzy (choć pokazane jest to bardzo chaotycznie) pewnego geodety, który przyjechał do „Arnkham” (tak, Arkham też nie potrafią prawidłowo wypowiedzieć. Ale 1/3 wyszło, Azathoth był ok.) Bierze udział w jakże fascynujących dyskusjach o dojeniu krów i podobnych. A potem nagle (i to dosłownie na zasadzie narracyjnego „aż tu pewnego dnia”) gospodyni ulega obłędowi. I chyba wszystko się pali, choć to na tym etapie tak chaotyczne i niejasne, że trudno cokolwiek ocenić.
Koniec sceny. Ja rozglądam się czy już może przerwa, to bym dyskretnie wyszedł. Ale nie. Mamy kolejną scenę. Chyba kontynuację pierwsze, bo niby mamy tu znów jak się okazuje ojca z córką (pal licho, że grają jak kumple i relacji ojciec/córka brak zupełnie w ich grze).
Teraz dyskusja o temacie już zupełnie Lovecraftowym. O seksie analnym. I małych penisach.
Nie, znów nie żartuję. Choć zaczyna się tak, że można by oczekiwać czegoś, cóż, choć trochę lovecraftowego, albo przynajmniej czegoś w lekkim sosie gotyckiego horroru. Bo oto kumpela/córka opowiada jak to z jednym facetem zwiazało ją coś niezwykłego, takie dziwne połaczenie. Że nie chodziło o seks, tylko… I jak snuje tą opowieść to jakaś głupia, naiwna część mnie mówi mi „no widzisz, ogarnęli jednak, może tu zrobią jakieś historie o opętaniu, kontroli magią, tu są miejsca żeby to pociągnąć…”
Ale nie. Otóż okazuje się, że facet jej po prostu zrobił takiego anala, po którym czuła się całkowicie pokorna i zniewolona i to jest to dziwne intymne połaczenie. Potem mamy dyskusje o związkach kumpla/ojca z facetami i o tym, że jak raz był przyjmującym to też było takie poczucie bycia zdominowanym (homofobic much?) no i o rozmiarach penisów.
Potem wchodził jakiś kolejny zespół pieśni i tańca grający na gitarze, ale ja już przeprosiłem ludzi w moim rzędzie (siedziałem niestety w samym środku, inaczej wyszedłbym dużo wcześniej) i ewakuowałem się. Na zewnątrz jeden z przedstawicieli obsługi teatru próbował mi tłumaczyć, że może zbyt dosłownie założyłem, że sztuka Zew Cthulhu, oparta na opowiadaniach Lovecrafta i przedstawiana jako horror będzie o tym, a nie o debatach o seksie analnym.
Choć może po prostu brak mi empatii i nie zrozumiałem zamysłu reżysera. Może chciał przekazać, że dla niektórych ludzi mały penis to horror egzystencjalny porównywalny z uświadomieniem sobie, że jako ludzie jesteśmy nędznym, pozbawionym znaczenia pyłem we wszechświecie dla którego nic nie znaczymy, nic nie obchodzimy, który nawet nie zauważył naszego pojawienia się i z równą obojętnością przyjmie nasze zniknięcie, a cokolwiek co kiedykolwiek zdziałaliśmy, tak jako jednostki, jak i jako rasa, wszelkie nasze wielkie osiągnięcia i potworne okrucieństwa – to wszystko nie ma żadnego znaczenia i jest mniej istotne niczym ziarna piasku rozsypane na plaży?
Może. Ale jeśli tak, to nawet to mu nie wyszło.
Robert W. Chambers napisał książkę „Król w Żółci” o sztuce tak bluźnierczej, że doprowadza ludzi do szaleństwa. Książka, ta, choć poprzedza prace Lovecrafta, jest dziś regularnie traktowana jako element mitologii Cthulhu. Po „Zewie Cthulhu” w Teatrze Nowym stwierdzam, że Chambers niepotrzebnie szedł w bluźnierstwo. „Zew Cthulhu” jest sztuką tak tragicznie beznadziejną i żałosną, że może doprowadzić do szaleństwa dużo łatwiej, po prostu przez oglądanie tego badziewia w całości. Ja uciekłem by uratować resztki swojej poczytalności i niczym stereotypowy bohater Lovecrafta ostrzegam Was – nie idźcie tam! Tam czeka tylko obłęd i cierpienie.
Ocena: 0/5 – manuskrypt należy spalić