„Źli Samarytanie” autorstwa Ho-Joon Chang to trzecia istotna książka ekonomiczna, jaką miałem przyjemność przeczytać w ostatnich latach. Poprzednie to „Kapitał w XXI wieku” Piketty’ego oraz „Dług: Pierwszych 5000 lat” Graebera (tutaj i tutaj). Razem budują bardzo ciekawy – i mocno odmienny od popularnie postrzeganego – obraz współczesnej i historycznej ekonomii.
Tytułowi „Źli Samarytanie” (hasło odnoszące się oczywiście do biblijnej przypowieści) to ludzie którzy chcą dobrze dla krajów rozwijających się, ale których rady, oparte na błędnych przesłankach, bardziej szkodzą niż pomagają. Chang postuluje przy tym, że większość osób dających takie rady (lub wręcz wymogi, gdy np. działają w instytucjach takich jak Bank Światowy) ma dobre intencje (choć dopuszcza też jednostki które z wyrachowaniem proponują strategie, których konsekwencją jest pozostawienie dystansu między krajami rozwiniętymi i rozwijającymi się).
Swoją argumentację Ho-Joon Chang opiera na analizie obfitego materiału historycznego. Poczynając od dzisiejszych gospodarczych gigantów i ich historycznych strategii rozwojowych (USA, Wielka Brytania, Europa Zachodnia), przez historie wszelkich tzw. tygrysów azjatyckich, w tym jego rodzinnej Korei, aż po przykłady, gdzie coś poszło nie tak i potencjał rozwojowy kraju uległ zatraceniu. Tekst jest precyzyjny, konkretny, bogaty w źródła i w niektórych przypadkach naprawdę otwierający oczy. Rozdział po rozdziale autor punktuje kolejne mity i wskazuje na płynące z nich zagrożenia.
Rola ceł w gospodarce
Neoliberalny dogmat mówi „wolny handel to dobry handel”, a cła są w nim przedstawiane jako najgorsze możliwe rozwiązanie. Utrudniają w końcu działanie „niewidzialnej ręki rynku”, która sama w sobie ma być najmądrzejszym i absolutnym decydentem w gospodarce.
Z tezą tą jest jeden kluczowy problem – państwa, które dziś zachęcają do wolnego handlu, same osiągnęły sukces gospodarczy stosując wręcz zaporowe cła i wiele innych ciekawych rozwiązań całkowicie sprzecznych z ideami wolnego rynku.
Idea stojąca za wolnym handlem wywodzi się z prac Davida Ricardo, który sugerował, że każdy kraj powinien wyspecjalizować się w tych produktach, których wykonanie jest dla niego najmniej kosztowne. Jeśli wszystkie kraje świata tak by uczyniły, ich bilanse handlowe powinny być najkorzystniejsze z możliwych.
Teza ta jest prawdziwa, z jednym dużym ALE. Pozostaje bowiem prawdziwa tylko tak długo, jak długo poszczególne kraje akceptują swoją pozycję. Jeśli jakiś kraj chciałby rozwinąć swój przemysł tak by za jakiś czas produkować bardziej zyskowne towary (jak np. zrobiła to Korea Południowa, w latach 50-tych znana głównie z włosów na peruki i ryb), wolny handel będzie mu w tym przeszkadzał. Lokalny przemysł jest bowiem technologicznie zacofany wobec zewnętrznej konkurencji i nadrobienie tego zacofania wymaga funduszy i czasu na bezpieczny rozwój, bez potrzeby bezpośredniej konkurencji z innymi państwami w tym obszarze. Cła dostarczają właśnie tego czasu na rozwój.
Oczywiście, mogą być stosowane błędnie lub nieskutecznie. Ale dają państwom przynajmniej szanse. Takie szanse miała m.in. Wielka Brytania (zakazująca wysokich ceł swoim koloniom i sprowadzająca je do roli dostawców tanich półproduktów i odbiorców drogich produktów końcowych). Takie szanse miało USA, gdzie przeciętna stawka celna sięgała nawet 40-50%. Takie szanse miała powojenna Francja z cłami na poziomie 30%.
Historycznie wysokie cła były typowe dla państw doświadczających szybkiego rozwoju, a niskie cła były zwykle narzucane podbitym koloniom lub innym państwom zależnym. Do tego, nawet w ramach umów dwustronnych o zniesieniu ceł, stosowanych w II połowie XX wieku, zwykle ich warunki były mało korzystne dla słabszych państw – ich główne towary eksportowe wciąż były obarczone wysokimi cłami, a główne towary eksportowe silnego państwa, niskimi. (Np. choć przeciętny podatek importowy w USA wynosi 1.6%, to przeciętny poziom dla importu z Indii wynosi 4%, z Nikaragui 7%, a z Kambodży i Nepalu aż 14% – niemal 10 więcej!) Zniesienie ceł opłacało się dopiero po rozwinięciu przemysłu. Mamy też przypadki przedwczesnego zniesienia ceł (np. Ameryka Łacińska w II połowie XX wieku), co dramatycznie uderzyło w rozwój gospodarczy tych państw.
Oczywiście, zbyt długo utrzymywane cła mogłyby zbytnio rozleniwiać rodzimych producentów. Pewien poziom międzynarodowej konkurencji jest wartościowy -ale dopiero, gdy rodzimi producenci do niego dorosną. Dlatego wolny handel jest w podwójnym interesie państw rozwiniętych. Po pierwsze – daje bodźce konkurencyjne ich przemysłowi i zwiększa jego zyski. Po drugie – skutecznie powstrzymuje wyrośnięcie mu poważnych konkurentów w krajach rozwijających się. Warto też dodać, że w tym drugim celu krajom rozwiniętym często opłaca się nawet jednostronnie znosić cła – tylko na takie towary, w których i tak się nie specjalizują. To motywuje konkurencję zagraniczną do skupienia się np. na rolnictwie, a nie na rozwoju wyspecjalizowanej konkurencji – taki był cel choćby brytyjskich ustaw zbożowych z XIX wieku.
Autor stosuje tu dobrą analogię do dziecka – przez pierwszych kilkanaście lat życia zapewniamy dzieciom ochronę i warunki do nauki, aby mogły rozwinąć swój potencjał. Mogłyby iść do pracy już w wieku 8 lat, ale byłoby to ze stratą dla wszystkich. Ale też podobną strata byłoby, gdyby w wieku 50 lat wciąż były na utrzymaniu rodziców.
Skoro takie znoszenie ceł nie jest korzystne, czemu państwa się na to decydują? Czasem ich politycy są wychowani na neoliberalnym micie rozwoju przez niskie cła i po prostu go realizują. Czasem zaś ta sytuacja jest efektem wymogów narzucanych przez MFW czy Bank Światowy.
Subsydia, czyli cła na inny sposób
Alternatywną metodą uzyskania podobnego efektu, jak cła, są państwowe subsydia do różnych gałęzi biznesu. Subsydia te mogą być bezpośrednie – jak np. nasze dopłaty rolnicze – albo pośrednie, np. w formie zwrotu ceł za półprodukty wykorzystywane do celów przemysłowych. Inną formą pośrednich ceł jest rozwój otoczenia biznesu, np. państwowa rozbudowa infrastruktury transportowej czy badawczej, zmniejszająca koszta prowadzenia biznesu. Np. między latami 50-tymi, a 90-tymi XX wieku, rząd federalny odpowiadał za 50-70% wydatków na badania w całym kraju (a do tego należy dodać dobrowolne inwestycje upubliczniane przez firmy prywatne w zamian za koncesje rządowe – jak w wypadku Bell Technologies i tranzystora krzemowego).
Co istotne, subsydia niemal nigdy nie są rozłożone liniowo na wszystkie sektory. Pozornie więc dany kraj może się wydawać mieć stosunkowo niski ogólny poziom protekcji – ale kilka kluczowych sektorów jest wspieranych w nieproporcjonalny sposób.
Doskonałym przykładem skutecznego zastosowania takich subsydiów była Korea Południowa – gdy startowała w latach 50-tych, eksportowała głownie surowce i tanie wyroby (np. peruki). Dzięki intensywnym działaniom państwowym stała się kluczowym graczem w dziedzinie elektroniki.
Regulacja inwestycji zagranicznych
Jednym z przykazań neoliberalizmu jest teza o dobroczynnym działaniu inwestycji zagranicznych dla państwa. Inwestycje te – mówią zwolennicy tej koncepcji – wtłaczają do systemu państwa kapitał, dzięki któremu może się ono rozwijać oraz wnoszą nowe technologie wspierające całą gospodarkę.
Rzeczywistość jest jednak nieco inna i doskonałym przykładem jest tu np. Finlandia, w której przez praktycznie cały XX wiek problematyczny był ponad 20% udział obcego kapitału w firmach (w 1987 zmieniono to na 40%). Prawo to poluzowało dopiero wejście do UE. Mimo tego Finlandia osiągnęła spory sukces na globalnym rynku – wystarczy tu choćby wskazać Nokię.
Mówiąc o inwestycjach warto wskazać dwie ich odmiany – jedną jest inwestycja kapitału (np. w obligacje), drugą tzw. inwestycje bezpośrednie, czyli np. zakup firm lub budowanie fabryk w danym kraju. Te pierwsze są o tyle problematyczne, że łatwo prowadzą do spekulacji i mają tendencję do działania akurat wtedy, gdy są najmniej potrzebne (inwestorzy inwestują głównie w kraje które mają wysoki potencjał rozwoju – więc i tak środków nie potrzebują i potrafią mieć wręcz problem z ich przesytem… i vice versa, gdy kraj ma problemy, wtedy inwestorzy masowo uciekają z rynku, jedynie pogarszając sytuację). Takie zachowanie jest wprawdzie typowe też dla inwestorów krajowych, ale siła finansowa jaką dysponują inwestorzy zagraniczni jest nieporównywalnie większa – podobnie jak jej konsekwencje.
Z tego względu, gdy mowa o inwestycjach w pozytywnym sensie, neoliberałowie zwykle mają na myśli inwestycje bezpośrednie. Te opisywane są jako bezpieczniejsze dla państwa, bo dużo trudniej je spieniężyć (w rzeczywistości nie jest to do końca prawdą, dzięki licznym możliwościom rozwiązań w ramach spółek matek/spółek córek). Dużym problemem z inwestycjami bezpośrednimi jest też taktyka stosowana przez większość współczesnych korporacji międzynarodowych, która pozwala im na minimalizowanie podatków i innych ograniczeń prawnych przez sprawne transferowanie zamówień i własności między spółkami-córkami. Jest to o tyle nieuczciwe, że spółki korzystają przecież z zasobów (infrastruktura, siła robocza, itp.) dostarczonych przez państwo w którym operują. Co więcej, większość inwestycji bezpośrednich polega nie na (jak ludzie zwykle to sobie wyobrażają) zbudowaniu czegoś nowego w danym kraju, a na wykupieniu lokalnych zasobów (fabryk, firm, itp.) Wartość dodana dla danego kraju nie jest więc wcale oczywista – znamy wręcz wiele przykładów gdy takie przejęcie służyło po prostu zniszczeniu wzrastającej konkurencji i rozprzedaniu jej zasobów.
Dla jasności, inwestycje zagraniczne, zwłaszcza bezpośrednie, nie muszą być złe dla danego państwa. Aby miały one wartość, niezbędne jest jednak odpowiednie kontrolowanie ich przez rząd. Dobrym wzorem na to są działania tzw. tygrysów azjatyckich, które oprócz ograniczenia ogólnej własności firm narzuciły również, także w specjalnych strefach ekonomicznych, szereg obwarowań, typu konieczność korzystania co najmniej z określonego procentu lokalnych produktów, sprowadzenie określonych technologii, itp.
Czy firmy nie są już dzisiaj jednak zbyt mobilne, by takich regulacji po prostu nie obejść, na zasadzie „Nie chcecie nas? To fabrykę zbudujemy u sąsiadów!” Oczywiście, dużo zależy tu od branży, ale w wielu sytuacjach ta mobilność jest złudna – bo istotny jest np. dostęp do surowców, lokalnej siły roboczej, sieci dostawców czy lokalnego rynku. W takich sytuacjach sytuacja przetargowa państwa jest dużo silniejsza. Doskonałym przykładem są tutaj Chiny, które stosują wiele obostrzeń, ale i tak są atrakcyjnym miejscem inwestycji dla światowych firm.
Mit prymatu prywatnego nad państwowym
Choć hasło „komunizm” budzi dziś odruchowe obrzydzenie u neoliberałów i bezpośrednie skojarzenie z porażkami USSR i jego satelitów, niewiele osób sięgnęło po lekturę oryginalnej myśli komunistycznej. A padało tam wiele trafnych obserwacji – np. o tym, że firmy prywatne marnują ogromne zasoby inwestując w podobne projekty, ponieważ nie znają planów działań konkurencji. W efekcie dochodzi do ogromnego marnotrawstwa. Dlatego właśnie komuniści postulowali zarządzanie całą gospodarką jak jedną firmą, zakładając, że będzie to wydajniejsze.
Jak się okazało, mylili się – zupełny brak konkurencji okazał się jeszcze gorszy, niż nadmierna konkurencja. Nie znaczy to jednak, że najlepsze rozwiązanie nie leży gdzieś po środku. Problem bowiem w tym, że większość argumentów krytycznych wobec przedsiębiorstw państwowych można też odnieść do przedsiębiorstw prywatnych. Przedsiębiorstwa państwowe krytykuje się za to, że dyrektorzy zarządzający „nie swoim” nie będą o to nigdy dbali jak o swoje – ale czemu najemni prezesi korporacji mieliby zachowywać się inaczej? Skoro rozproszeni „udziałowcy” państwa niespecjalnie dbają o jego zarządzanie, czemu rozproszeni udziałowcy np. Microsoftu mieliby być w tym lepsi? Przedsiębiorstwom państwowym zarzuca się w końcu swobodę korzystania z wsparcia budżetowego i brak dyscypliny – ale po kryzysie z 2008 roku nikt chyba nie uważa, że przedsiebiorstwa prywatne nie mają takich samych opcji. Jak ktoś to doskonale ujął, korporacje są wolnorynkowe względem zysków, ale komunistyczne względem strat.
Co jednak najważniejsze, na świecie działa cała masa skutecznych przedsiębiorstw państwowych, doskonale rywalizujących z konkurencją prywatną. Singapoore Airlines, Renault, Alcatel, Petrobras to tylko kilka przykładów państwowych spółek odnoszących duże sukcesy – choć państwo zwykle nie chwali się swoim kontrolnym w nich pakietem.
Własność państwowa ma też potencjalne zalety, których nie ma własność prywatna. Państwo może wesprzeć projekty finansowe, które byłyby zbyt mało atrakcyjne dla inwestorów prywatnych – ale długoterminowo bardzo korzystne dla państwa. Państwowe przedsiębiorstwa są też dobrym lekiem na naturalne monopole takie jak elektryczność, woda czy gaz.
Również i prywatyzacja, choć niekoniecznie zła, może być problematyczna. Model „prywatyzacji za wszelką cenę” jest po prostu błędny i szkodliwy – choćby dlatego, że prowadzi do sprzedaży firm po zaniżonej wartości. Nie ma też żadnego powodu, by prywatyzacja dla naprawienia danego przedsiębiorstwa musiała być lepszą opcją, niż po prostu dobry państwowy program naprawczy.
Prawa patentowe
Prawa intelektualne z natury rzeczy sprzyjają państwom bardziej rozwiniętym technologicznie i utrudniają państwom rozwijającym się nadgonienie dystansu. Prawa patentowe są przy tym dość świeżą koncepcją i promowaną głównie przez korporacje, którym się to opłaca.
Należy też wskazać, że nawet w państwach o silnej tradycji patentowej istnieje szereg rozwiązań prawnych pozwalających państwu zlikwidować/zawiesić dany patent dla dobra społecznego – od bezpośredniej likwidacji patentu, przez nakaz sprzedaży licencji za rozsądną opłatą, aż po legalny import produktu z kraju, gdzie nie jest on opatentowany). Tym np. zareagował rząd USA w trakcie negocjacji zamówienia leku na wąglika, po atakach terrorystycznych z 2001 roku, wymuszając na producencie 80% obniżkę ceny.
Prawo patentowe podaje się często jako inspiracje dla tworzenia wynalazków i odkryć. Jeśli jednak przypomnimy, że 50-70% amerykańskiego R&D o tak finansował w II połowie XX wieku rząd USA, ta motywacja finansowa okazuje się być dużo mniej istotna. Tym bardziej, że wiele innych badań prowadzonych jest również niekomercyjnie – a i same firmy komercyjnie prowadzące badania wcale nie uważają patentów za tak kluczową przewagę rynkową.
Nie dziwi więc, że wiele państw skutecznie rozwijających się miało tendencję do, cóż, luźnego podejścia do praw intelektualnych. Dzięki temu np. koreańscy studenci medycyny mogli się uczyć z książek medycznych kopiowanych z USA, książek, na których zakup nie byłoby ich stać. Jest to problem tym większy, że we współczesnym świecie innowacje są wieloetapowe i oparte na wielu uprzednich działaniach i odkryciach. „Żonglowanie” tymi wszystkimi patentami, układanie się z ich właścicielami, itp. jest znacznym ograniczeniem dla współczesnej nauki.
Biorąc pod uwagę rosnące problemy z prawami intelektualnymi, prawo patentowe i tak będzie musiało ulec modyfikacji w niedalekiej przyszłości. Warto więc mieć świadomość jego obecnych ograniczeń, tak by nowe rozwiązania były po prostu lepsze.
Austerity, czyli czemu państwowa oszczędność nie daje efektów
Przy okazji niedawnego kryzysu w Grecji słynna była sytuacja, w której jedna sekcja Banku Światowego domagała się od rządu greckiego wprowadzenia dalszego pakietu oszczędności (austerity), podczas gdy inna sekcja tego samego Banku Światowego opublikowała właśnie raport pokazujący coś, co krytycy neoliberalizmu mówili od dawna: tanie państwo nie działa i prowadzi do zwijania się gospodarki. Państwo jest zbyt dużym graczem, by jego znaczne oszczędności nie wpływały negatywnie na stan całej gospodarki.
Oszczędność państwa ma służyć przede wszystkim walce z inflacją. O ile jednak hiperinflacja, czyli gwałtowny wzrost cen, jest niewątpliwie dużym problemem dla obywateli (mniejszym dla państwa, bo zmniejsza dramatycznie jego zadłużenie, przynajmniej w jego własnej walucie), o tyle sama inflacja wcale nie musi być dla gospodarki zła. Np. o ile w latach 60-70 inflacja w Brazylii wynosiła średnio 42% rocznie, o tyle jej dochód per capita rósł w tym czasie 4.5% rocznie. Gdy w latach 1996-2005 Brazylia przyjęła reguły neoliberalne, inflacja spadła do 7.1% rocznie – ale wzrost gospodarczy spadł do 1.3% rocznie. Gdy w latach 60-70 gospodarka Korei rosła o 7% rocznie, inflacja wynosiła średnio 20%.
Nie znaczy to oczywiście, że inflacja jest z definicji dobra. Korelacja to nie przyczynowość. Ale problemy z hiperinflacją nie powinny służyć za argument, że każda inflacja jest zła i powinno się ją trzymać na poziomie 0%. Nawet wielu neoliberalnych ekonomistów (np. Robert Barro) przyznaje, że inflacja poniżej 10% nie wydaje się mieć żadnych złych skutków dla wzrostu gospodarczego. Niektórzy nawet przyznają (Michael Sarel), że inflacja do poziomu 8% może mieć umiarkowanie pozytywny wpływ na wzrost gospodarczy (ma to sens, ludzie zamiast oszczędzać wolą inwestować).
Kluczem, jak się wydaje, jest utrzymanie deficytu budżetowego na poziomie spłacalnym i inflacji na poziomie niezbyt wysokim. Przy tych kryteriach spełnionych, te „przekleństwa neoliberałów” mogą wręcz okazać się dla państwa korzystne. Dla jasności, nie jest to argument za pustym zadłużaniem się – istotne jest też na co długi pójdą, co innego gdy inwestujemy w infrastrukturę, itp. a co innego gdy pieniądze są marnotrawione. Warto jednak mieć przynajmniej opcję.
Korupcja
Rozdział dość rozstrzelony, bez jednej myśli przewodniej, więc omówię jego elementy. Na początku autor zestawia Zair z Indonezją, pokazując dwa wybitnie skorumpowane kraje, z których, wszelako, jeden rozwijał się bardzo prężnie. Następnie analizuje różnice, które wydają się być następujące:
- co robi się z łapówkami (przejada vs inwestuje, co pomaga krajowi)
- kto daje łapówki (często większe łapówki dadzą przedsiębiorcy zdolni zarobić np. na danej koncesji więcej, a więc przyczynić się do większego rozwoju gospodarki)
Wskazuje również na kwestie powiązania korupcji z majętnością państwa. Generalnie im uboższe państwo, tym naturalnie większa korupcja, ale nie jest to do końca zasadą – np. po rozwoju w XIX wieku USA były BARDZIEJ skorumpowane.
Trzecim istotnym elementem rozdziału jest dyskusja o tym, czy demokracja i wolny rynek to naturalni sprzymierzeńcy (nie – bo na wolnym rynku bogatsi mają większy wpływ).
Ten rozdział był o tyle ciekawy, że skłaniał mnie do pewnej refleksji nad moralnymi założeniami, które miałem. Nie zbliżył się jednak nawet do tego, jak namieszał mi w głowie kolejny…
Stereotypy narodowościowe
Kilka cytatów o dwóch nacjach, sprzed lat.Kto zgadnie o które chodzi? 😉 Podaj pierwszą odpowiedź, która przyjdzie Ci na myśl 🙂
Nacja 1
„Jeśli chodzi o waszą tanią siłę roboczą, to szybko straciłem złudzenia, gdy zobaczyłem jak ludzie pracują. Bez wątpienia są słabo opłacani, ale i to co, z siebie dają jest tak samo słabe. Widząc waszych ludzi przy pracy poczułem, że jesteście bardzo zadowoloną i żyjącą na luzie rasą, dla której nie liczy się czas. Gdy rozmawiałem z niektórymi menadżerami, powiedzieli mi, że nie dało się zmienić nawyków związanych z dziedzictwem narodowym.”
„wielu (..) robi wrażenie (..) leniwych i do głębi obojętnych na upływ czasu.”
„żyjący na luzie”
„emocjonalni”
„lekkość serca, wolność od wszelkich lęków o przyszłość, żyjących dniem dzisiejszym”
„rzuca się w oczy, iż brak tam chęci by uczyć ludzi myślenia”
Nacja 2
„(byli) zatwardziałymi, zakutymi łbami (…) niewyposażonymi ani w specjalną bystrość postrzegania, ani w szybkość rozumienia”
„długo trwa, zanim zrozumie sens tego, co dla niego nowe i trudno w nim obudzić zapał by do tego dążył”
„(nie) wyróżniali się przedsiębiorczością ani działaniem”
„handlarze i sklepikarze oszukują, kiedy tylko się da i to na najmniejszą do wyobrażenia sumę, zamiast nie oszukać w ogóle (…) To łotrostwo jest powszechne”
„Nadmiernie emocjonalni.”
„Niektórzy wyśmieją z siebie cały smutek, a inni zawsze będą pogrążeni w melancholii”
Co przychodzi Wam do głowy? Kojarzy się z jakimiś stereotypami n.t. Afryki, prawda?
Tymczasem pierwsza nacja to Japonia 1915, druga to Niemcy circa 1820. To by było na tyle jeśli chodzi o „kulturowe uwarunkowania gospodarcze narodów”
Nacje, które dziś postrzegamy jako z natury pracowite, zaangażowane, staranne, okazują się być niegdyś postrzegane jako leniwe, swobodne i niezaangażowane. Co się zmieniło? W dużej mierze po prostu dane kraje osiągnęły sukces gospodarczy. Abrakadabra, czary-mary, leniwi stali się pracusiami! Co więcej, zawsze tacy byli i ich kultura zawsze tego dowodziła!
W rzeczywistości rolę grają tu dwa czynniki.Pierwszym jest faktycznie element zmieniającej się kultury, choć inny, niż moglibyśmy oczekiwać. Po prostu, przemysłowa produktywność wymaga innego podejścia do czasu i pracy, niż praca przedprzemysłowa. Pracując przy użyciu prostych narzędzi nie musisz być tak zorganizowany i precyzyjny, jak pracując w zautomatyzowanej fabryce. Punktualność staje się mnie istotna, jeśli nie masz pracy zmianowej. Częste przerwy w pracy nie mają takiego znaczenia, jeśli i tak nie pracujesz na etat, a na wykonanie zadania. Jeszcze we wczesnych latach 80-tych Koreańczycy, dziś słynni z precyzji i punktualności, słynęli z tendencji do spóźniania się. W miarę wprowadzania nowych nawyków zawodowych, zmieniały się też potrzeby i podejście ludzi.
Drugim istotnym czynnikiem jest kwestia swoistego efektu potwierdzenia. Każda kultura jest bowiem potwornie zróżnicowana. W każdej z nich możemy znaleźć dowody na to, że wspiera ciężką pracę… albo do niej zniechęca. Tak było z kulturami azjatyckimi, które na początku służyły do tłumaczenia lenistwa azjatów, potem – po sukcesie gospodarczym Japonii – nagle „okazało się”, że japońska odmiana buddyzmu doskonale wspiera pracowitość. Gdy sukces osiągnęły tygrysy azjatyckie, nagle już cała kultura azjatycka wspierała sukces w biznesie! Podobne zmiany podejścia widać było odnośnie protestantyzmu (sukcesy Wielkiej Brytanii, Prus czy USA), a potem katolicyzmu (sukcesy m.in. Francji, Włoch czy Austrii po II wojnie światowej). Ho-Joon Chang przewiduje, że niedługo będziemy świadkami tekstów o tym jak to hinduska kultura idealnie promuje rozwój biznesu – i jestem też na to skłonny postawić pieniądze.
Podsumowanie
Istotne jest, żeby mieć świadomość, że książka NIE JEST krytyką wolnego handlu czy kapitalizmu. To co punktuje, to mity dotyczące tych tematów, mity powielane regularnie, ale bezpodstawnie i ideologicznie. Jak również swoistą hipokryzję…
Jak wskazuje autor, nikt nie ma problemów z tym, że w sporcie – który traktujemy jako przejaw czystej rywalizacji – nie zmuszamy do konkurencji każdego z każdym. Mamy podział na ligi, ale też na kategorie np. płciowe czy wagowe. Nie stawiamy w ringu 60-kilogramowego i 120-kilogramowego boksera. Nie stawiamy przeciwko siebie męskiej i żeńskiej drużyny piłkarskiej. Akceptujemy pewne podstawowe różnice i promujemy rywalizację graczy o podobnych możliwościach.
Kiedy jednak przychodzi do gospodarki, oczekujemy, że Zimbabwe będzie jak równy z równym rywalizowało z Japonią, a Nepal z USA. I nie widzimy w tym niczego zdrożnego.
Tyle, że w sporcie przegrana oznacza w najgorszym razie problemy jednej drużyny. W gospodarce przegrana oznacza problemy życiowe milionów, a niekiedy nawet miliardów osób.
P.S. W artykule, jako poruszającym istotne i emocjonalne tematy panują zasady dyskusji zgodne z regulaminem.